My house is full

Kuba, dzień 6

Miały być tematy budowlane, jest tytuł notki, prawie w klimacie ;)

Długo nie pobyliśmy w Cienfuegos, ot noc oraz kilka godzin wieczorem i rano. Miasto warte dłuższego pobytu, jedno z ładniejszych na Kubie, sympatyczna atmosfera i niezbyt dużo turystów. Miasto zostało założone w XIX wieku przez Francuzów, architektura klasycystyczna, w całkiem niezłym stanie i naprawdę śliczna. Naprawdę warto pójść na spacer. I te rewelacyjne mojito … :)

Casa w Cienfuegos

Lekkie śniadanie na tarasie z widokiem na zatokę i w drogę.

Dzisiaj miał być Trinidad, jedno z najsłynniejszych miejsc turystycznych na Kubie. Droga raczej krótka, może 120 km ale oczywiście trochę zamarudziliśmy po drodze.

Najpierw w Delfinarium, trzeba trochę zboczyć z drogi ale warto. Za jedyne 50 CUC można popływać sobie z delfinami. Niesamowita sprawa, ja co prawda nie skorzystałem ale Karolina tak, była zachwycona. Już samo pluskanie się wśród delfinów jest świetną zabawą, nie mówiąc o wszystkich sztuczkach które one robią, dla nagrody ze smacznej ryby. Delfiny widziałem kilka razy, czasem naprawdę wielkie stada, ale nigdy z tak bliska i nigdy dotąd nie miałem okazji żadnego pogłaskać. Bezcenne!

Delfinarium

Po delfinach Wodospad El Nicho, niesamowite, malutkie miejsce schowane gdzieś w górach, z jedną z najgorszych ale bardzo pięknych dróg dojazdowych na wyspie. Idealne miejsce żeby odsapnąć, na chwilę, odpocząć. Po drodze wzięliśmy autostopowiczkę, starszą panią z wioski. Chociaż my jak zawsze pełni chęci do rozmowy nic z tego nie wyszło, Pani znała tylko słowo „stop” ;) Ale cierpliwie czekała, aż skończymy fotografować widoki po drodze.

Wyżej wspomniane widoki, droga do El Nicho

Wodospad El Nicho

Konia z rzędu …, gdzieś po drodze

I na koniec Trinidad, dojechaliśmy przed samym zachodem słońca, krążyliśmy szukając naszej Casa odganiając się od tłumu naciągaczy. Nawigacja łatwa nie była, miasto jak sporo innych na wyspie ma podwójne nazwy ulic, przed i porewolucyjne. Na dokumentach są te nowe, lokalni używają starych, zamieszanie jest spore. Spotkaliśmy też zawodowego przechwytywacza turystów, pokazał nam bowiem wizytówkę Casy której szukaliśmy, powiedział pokazując na nią „My house is full” i próbował zaprowadzić do innej. Ale nie był specjalnie przekonywujący.

Sporo takich naciągaczy spotkaliśmy, zawsze pełno ich w centrach miast czy przy drogach wjazdowych. Kubańczycy żyją z turystów, nie ma się co dziwić. Czasem naciągacze bywają namolni, wtedy najlepiej ignorować, ale zazwyczaj jest to całkiem niezła okazja do rozmowy. I zawsze się zaczyna pytaniem „Where are you from?”, przy czym często jest to jedyne zdanie po angielsku w całej konwersacji. Jak się czegoś szuka na mieście to bardzo pomaga, czegokolwiek by się nie szukało. W Santiago, ktoś do mnie podszedł i spytał czego potrzebuję, taxi, restauracji czy może panienki? Wszystkie potrzeby jak widać mogą być zaspokojone.

Oprócz naciągaczy przeważająca większość ludzi na Kubie jest bardzo miła, przyjacielska, rozmowna i pomocna. Często podchodzą do Ciebie tylko, żeby porozmawiać, czasem coś sprzedać, czasem po prostu po to, żeby pogadać z kimś po angielsku. Nigdzie indziej nie rozmawiałem tyle z ludźmi w obcym kraju. Spytaliśmy się kiedyś w muzeum o drogę, kiedy pani zobaczyła, że idziemy w złym kierunku wybiegła z budynku na ulicę pokazując nam właściwy. Są naprawdę niesamowici. Nie z każdym można porozmawiać o wszystkim, w kraju w którym jest cenzura, bezpieka, donosiciele i systemy szukające określonych słów jak Fidel czy rewolucja w sms’ach trzeba komuś zaufać, żeby na pewne tematy porozmawiać. Ale można. Tylko dobrze znać hiszpański, z angielskim jak już pisałem krucho.

Osobną kategorią są ludzie związani z turystyką, właściciele Casas, taksówkarze czy sprzedawcy w miejscach turystycznych. Żyją z przypływu dewiz, dzięki turystom żyją na zdecydowanie lepszym poziomie, domy są ładniejsze, samochody nowsze, są lepiej odżywieni. Wszystko oczywiście oficjalnie, półoficjalnie a czasem całkiem nielegalnie. Kubańczycy kombinują jak mogą, muszą. Pensja wykształconej farmaceutki na prowincji wynosi ok. 20 CUC, robotnika może 10 a to starcza na 2 obiady w knajpie lub 10-20 litrów benzyny. Robią co mogą, prowadzą Casas, sprzedają banany, kokosy, kawę, cebulę, ser, większość nielegalnie bo bez podatku, w zagrożeniu więzieniem. To poważne przestępstwo. Turyście nic nie grozi, za to sprzedawca może pójść siedzieć na kilka lat.

Bo 20 CUC to tylko 60 zł, ciężko z tego wyżyć prawda?

Sprzedawca plecionych toreb, Trinidad

Na zakończenie, Trinidad słynie z drinka zwanego Chanchanchara, napoju z miodu, rumu i soku cytrynowego. Próbowałem, mocne jak cholera i dobre. Bardzo dobre.

Zaliczka budowlana

Cienfuegos

Fidel, In the middle of nowhere

Wieś w górach

Wodospad El Nicho

W ramach zajawki do tytułu następnej notki fotki wybitnie związane z budownictwem. No może poza wodospadem, ale to zapewne wypadek przy pracy ;)

D jak DRIVE

Kuba, dzień 5

Dzisiaj będzie historia o drogach. I rzeczach powiązanych.

Drogi na Kubie mają swoje kategorie, do takiej teorii doszliśmy po kilku dniach jazdy. Kategorie nie zależą od oficjalnej klasyfikacji, kategoria określa rozsądną prędkość jazdy. Kategoria specjalna to brak drogi, znaczy droga na mapie jest ale w terenie to już niekoniecznie. Taką znaleźliśmy jedną, poddałem się po 8 km czując, że jeszcze kilka to Peugeot się rozpadnie i dalej będę go niósł. W kawałkach.

Kategoria 0 to droga na której się głównie stoi, znaczy można jechać kilka km/h – dziury są takie, że grozi urwaniem połowy samochodu. To głównie boczne drogi na zachodzie wyspy. Drogi równoległe do autostrad, szczególnie na zachodzie są w bardzo kiepskim stanie. Sporo jest dróg kategorii 30, już można jechać ale z takiej prędkości można się zatrzymać natychmiast. Co pomaga w dojechaniu do jej końca tym samym samochodem. Kategoria 70-90 także istnieje, a jakże, klasyczny przykład to główna droga środkiem wyspy na wschód, dojeżdżająca aż do Baracoa czyli prawie najdalszego punktu do którego turysta jest w stanie dotrzeć. I ma obwodnice prawie wszystkich miast. Na wschodzie jej rolę pełni autostrada (w zasadzie dwie). Autostrady są naprawdę niezłe, mają 2-3 pasy, miejscami jechałem aż do 130 km/h ale i tak trzeba bardzo uważać bo WIELKIE DZIURY zdarzają się i na niej, kilkakrotnie wciskałem hamulec do podłogi. Są w zasadzie dwa odcinki, jeden od Hawany na zachód aż do Pinal de Rio, jakieś 160 km, drugi od Hawany na wschód, ok 350 km. Podobno dalej jest w budowie choć to jak z naszymi, efektu specjalnie nie widać. Dłuższy odcinek nosi nazwę Autostrady Narodowej. Z Hawany ciężko na nią trafić, konia z rzędem temu kto znajdzie jakikolwiek znak na ostatnim zjeździe. W związku z tym trzeba się cofać. Albo zawracać. Albo jechać pod prąd, co też na autostradach widziałem :)

Ze znakami na drogach w ogóle jest śmiesznie, na zachodzie mało ich jest, jak zobaczyłem pierwszy drogowskaz to się zatrzymałem i zrobiłem mu zdjęcie. Na wschodzie jest dużo lepiej, drogi są nieźle oznakowane.

I trzeba uważać, bardzo uważać. Na drogach są samochody, autokary, ciężarówki, wozy, konne bryczki, konie, krowy, psy, woły, rowery, kozy, świnie, sępy, czasem wystają nogi Kubańczyka który właśnie śpi sobie w cieniu który dają krzaki rosnące w pasie zieleni. I dlatego też, po Kubie nie jeździ się w nocy, jest to zbyt niebezpieczne. Za łatwo na kogoś lub na coś najechać. Sporo samochodów nie ma świateł, jakichkolwiek, a jak już ma to jeździ na długich. Nie wiem też jakie są ograniczenia prędkości, i tak pewnie przy jakości dróg raczej ciężko je przekroczyć.

Autostrada, wersja bez pojazdów

Autostrada, wersja z pojazdami

Droga, kategoria 30, za to bardzo urokliwa

Kubańczycy jeżdżą naprawdę dobrze, każdy użytkownik drogi ma równe prawa, nikt nie rozjeżdża i nie spycha z drogi chaotycznych rowerzystów, trąbi się na nich bardziej ostrzegając o samochodzie z tyłu niż agresywnie rozgarnia. W sumie robi to wrażenie totalnego chaosu ale jak się poczuje klimat jazda jest całkiem bezproblemowa. Tylko trzeba mieć klakson, a że nasz El Coche nie miał …

Pamiętajcie, wypożyczając samochód na Kubie klakson ważniejszy niż klima. Serio :)

Klima się przydaje, i owszem, choć jestem raczej wrogiem zamrażarki w tropikach. Jeżdżąc bez klimy szybciej się przyzwyczaisz do klimatu, to naprawdę po kilku dniach pomaga. Widziałem już turystów w takim miejscu którzy 20 minut po wyjściu z mocno klimatyzowanego pojazdu dostawali udaru cieplnego, mdleli i odpływali. Więc my używaliśmy klimy tylko wtedy kiedy się nie dało inaczej albo w miastach, chroniąc się przed koszmarnym czarnym dymem wydobywającym się z zdezelowanych węgierskich ciężarówek.

Swoją drogą, miło pisać o upale i klimatyzacji kiedy za oknem -13 stopni a Polskę zasypało śniegiem :)

Farma krokodyli, Zatoka Świń

Sytuację mocno ratuje to, że ruch jest bardzo mały. Samochodów jest mało, benzyna koszmarnie jak na warunki kubańskie droga (ok 3,3 zł/litr 94). Czasem przez kilka, kilkanaście minut nie widać żadnego innego samochodu. Tylko w miastach, zwłaszcza w Hawanie ruch jest większy.

Zatoka Świń

No i się rozpisałem ogólnie. A w podróży rozpoczęliśmy wędrówkę na wschód, pierwszy długi odcinek, ok 460 km, z Vinales do Cienfuegos. Droga długa, bardzo długa jak na lokalne warunki. Ciężko jest przejechać przez Hawanę, autostrada wjeżdża do miasta, trzeba się przebić jego obrzeżami i znaleźć wyjazd z drugiej strony, prawie bez znaków. Dalej, farma krokodyli przy wjeździe do Zatoki Świń, bardzo urokliwe miłe zwierzątka. Robią wrażenie … Jest takich farm ok 10, Kubańczycy odnawiają prawie wytępioną populację. Na koniec sama zatoka, zatoka jak zatoka, ładna okolica. Miejsce jest znane z porażki wspieranych przez USA opozycjonistów którzy próbowali dokonać inwazji. Wszystko to sprawiło, że do naszej Casy dojechaliśmy przed samym zachodem słońca, kąpiel, kolacja i najlepsze mojito jakie piliśmy na Kubie.

Kolonialny dom o zachodzie słońca, Cienfuegos

Tak proszę Państwa, najlepsze mojito są w Cienfuegos i nikt mi nie powie inaczej :)

Karaibski turystyczny raj

Kuba, dzień 4

Karaibski turystyczny raj

Rano, zaraz po śniadaniu, zgodnie z obietnicą, dojechał do nas nowy samochód. W porównaniu z pierwszym bajka, chociaż także Paugeot 206 to wyposażony we wszystko, co tylko można sobie w samochodzie zamarzyć. Sprawny silnik, prawie nowe opony, ABS, sprawną klimatyzację, elektrycznie opuszczane szyby a nawet automatyczną skrzynię biegów. Dawno nie jeździłem automatem, musiałem nabrać wprawy ale to okazało się strzałem w dziesiątkę w chaotycznym, kubańskim ruchu miejskim. I poza jedną sytuacją z którą poradziłem sobie w pięć minut nie zawiódł ani razu. Miał tylko jeden feler, niedziałający klakson ale co z tego wynika w następnej notce.

Wizyta sąsiedzka

Dolina Vinales

Dolina Vinales

Z nowymi siłami, zaopatrzeni w wodę i przewodnik wyruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Najpierw Gran Caverna de Santo Tomas czyli największy na Kubie system jaskiń. Jaskinie, jak jaskinie, rzecz dla koneserów, ja nim nie jestem ale te były naprawdę fajne. Są naprawdę duże, do zwiedzania udostępniony jest tylko drobny fragment. Uroku dodaje to, że nie są oświetlone, jedyne światło to małe latareczki diodowe na kaskach i gazowa lampa przewodnika. Wrażenie robi też moment w którym przewodnik prosi wszystkich o wyłączenie światła, aż czuć te miliony ton skał dookoła. Nigdy też nie byłem w jaskini w której było tak gorąco.

Gran Caverna de Santo Tomas

Gran Caverna de Santo Tomas

Po łażeniu po dziurach w ziemi pojechaliśmy do Cayo Jutias, słynnej plaży w okolicy. Miejsce jest naprawdę fajne, półwysep, pełny pięknych, piaszczystych plaż i intensywnej zieleni palm. Prawdziwy tytułowy karaibski raj. Prowadzi do niego droga na grobli, ewidentnie nasypanej przez ludzi, jazda po niej robi niesamowite wrażenie. No i ta dzika plaża z latarnią morską, bajka :)

Latarnia morska na Cayo Jutias

Plażowe klimaty, Cayo Jutias

Tam właśnie, po raz pierwszy odkryliśmy instytucję kubańskiej enklawy turystycznej. Na drodze stoi szlaban, sprawdzane są paszporty, kontrolowane są samochody. To był chyba pierwszy taki checkpoint jaki widzieliśmy, później się okazało, że jest ich sporo. W samym Cayo Jutias są prawie sami turyści, jedyni kubańczycy jakich tam widziałem to pracownicy knajp przy plaży lub latarni morskiej. Takich enklaw na Kubie jest więcej, największa to słynne Varadero czyli cały półwysep zamieniony na miasteczko hotelowo-turystyczne. Dookoła cudowne plaże, błękitno-zielony ocean, palmy… Tylko mało w tych miejscach prawdziwej Kuby.

Wracając do Vinales wzięliśmy autostopowiczów, kobietę i mężczyznę. Rozmowa była prześmieszna, rozmawialiśmy głównie z facetem – on mówił po hiszpańsku, my po angielsku a rozumieliśmy się całkiem nieźle. O autostopie na Kubie też jeszcze napiszę.

Na koniec kilka fotek przy zbudowanym przy najlepszym punkcie widokowym na dolinę Vinales hotelu Los Jasmines. Miejsce magiczne, my byliśmy o zachodzie słońca, podobno jeszcze ładniej jest o wschodzie. Dolina jest wpisana do UNESCO, warto zobaczyć.

Dolina Vinales

Dolina Vinales

Dolina Vinales

Motorola też robi niezłe foty :)

Następnego dnia mieliśmy pierwszy duży przejazd, 460 km. No więc notka będzie o drogach. A jest o czym pisać.

8998 km od domu

Droga do Cayo Jutias

Plaża

Zamarznięte na kość ryby najłatwiej rozmrozić w oceanie :)

To tak tytułem wstępu przed nową notką

Cuba, Playa Cayo Jutias, 22.702N 84.0504W

Dokładnie 8998 km od domu

El Coche Problemo

Kuba, dzień 3

El Coche Problemo

Dzisiaj będzie o pierwszym prawdziwym zderzeniu z PODRÓŻĄ samochodem po Kubie. A było to tak…

Rano, nadal skoro świt, po śniadaniu wymeldowaliśmy się z hotelu, zapakowaliśmy cudem (bo Peugeot 206 ma jedynie zaliczkę na bagażnik) i w doskonałych humorach wyruszyliśmy do Vinales. Vinales to dolina i jednocześnie miasteczko, miejsce bardzo urokliwe i przez to bardzo często odwiedzane przez turystów. Z Hawany można tam dojechać autostradą (ale przecież co to za zabawa) jak i piękną nadmorską drogą wzdłuż Atlantyku. Oczywiście wybraliśmy tą drugą. Początek był niezły, wyjazd z Hawany przebiegł bez problemu, wyjeżdża się przez nowe dzielnice, ładne, kolorowe, pełno zieleni. Jak zupełnie inne miasto.

Tankowanie też przebiegło bez problemu, te kilka godzin studiowania hiszpańskiego w samolocie zaczęło przynosić rezultaty. Na stacjach dostępne są dwa rodzaje benzyny: 90 i 94 oktanów (especial), do samochodów turystycznych można tankować tylko tą drugą, to ważne bo jest dostępna tylko na niektórych, większych stacjach. Benzyna jest tańsza niż w Polsce, litr kosztuje ok 3,3zł. Ciekawostka, sprzedawcy muszą spisywać ludzi którzy płacą banknotami o większych nominałach: 50 i 100 CUC (150 i 300zł) co zawsze trochę trwa więc wygodniej mieć mniejsze nominały.

Więc jechaliśmy sobie spokojnie podziwiając tropikalne widoki, narzekając z uśmiechem na stan dróg (to jest temat na całą notkę więc proszę być cierpliwym) i zatrzymując się od czasu do czasu żeby zrobić fotkę aż w którymś momencie samochód zawył silnikiem i zgasł. Zapalił na szczęście ale troszkę mu się jednak popsuło. A konkretnie mechanizm wolnych obrotów, zaczęły wariować i skakać od 1000 do 3500 obrotów, cały czas. Nic nie pomagało, ani wyłączenie silnika ani jakiekolwiek próby w nim pogrzebania.

No nie, udało nam sie odjechać może z 80km od Hawany a już nie mamy czym jeździć? A cała wyspa przed nami!

Na szczęście jakoś się dało z tym jechać, powyżej 50km/h było bez problemu, silnik nie wariował, ciężko natomiast było jechać wolniej, musiałem cały czas kontrować sprzęgłem wariacje silnika, inaczej samochód skakał jak szalony. Zdecydowaliśmy się, jedziemy ostrożnie dalej, wysłaliśmy sms’a do Diany, naszego anglojęzycznego supportu i umówiliśmy się z nią, że będziemy dzwonić wieczorem kiedy dotrzemy do naszego noclegu. No i lekko zestresowani kompletnie się zgubiliśmy.

Droga i bardzo popularne tablice, są wszędzie

i bezdroża

Znowu droga, tym razem autostrada. Ruch jak widać znaczny

Dookoła tropiki

Na Kubie, zwłaszcza na zachodzie wyspy jest mało drogowskazów. Znaczy jest w sumie może kilka sztuk. Któregoś dnia nawet się specjalnie zatrzymałem żeby zrobić fotkę jednego z nich, taki to rarytas. Trzeba się bez przerwy pytać o drogę, sama mapa nie wystarczy, wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Odnaleźliśmy się po jakiejś może godzinie, dobre 50 km od miejsca w którym mieliśmy być, dużo bliżej autostrady niż naszej wspaniałej drogi wzdłuż Atlantyku. Samochodem po wolnych kiepskich drogach i przez miasteczka jechało się makabrycznie więc zamiast wracać dotarliśmy do autostrady, tam się jakoś dało. I tutaj pełen komfort, droga niezła, pusta. Pod koniec trzeba było zjechać i przejechać przez miasto Pinal del Rio, oczywiście pogubiliśmy się kompletnie, samochód wariował, ruch jak na lokalne warunki makabrycznie wielki, było ciężko. Odnalazłszy się w końcu wjechaliśmy do doliny i dojechaliśmy do miasta. Miejsce bardzo ładne, dużo mniejsze od Hawany, małe, miłe miasteczko. Jedna duża ulica, kilka mniejszych, spokojnie, cicho. Szukając kwatery uczyliśmy się jak to się tutaj robi. Trzeba się pytać, jak najwięcej ale odpowiednich ludzi. Nieźli są policjanci, rykszarze, taksówkarze, ludzie idący z pracy czy z zakupami, pary. Ludzie są bardzo pomocni, chętnie pokazują drogę, mówią gdzie skręcić. Unikać należy natomiast tych którzy ewidentnie wyglądają na naciągaczy albo po prostu właścicieli innych Casas, oni chętnie Cię pokierują Cię ale do własnej.

W końcu znaleźliśmy naszą Casa Particulares, nocleg na dzisiaj. Właścicielka, Nilda czekała na nas na tarasie, trochę się niepokojąc naszą długą nieobecnością. Z ulgą wyłączyłem samochód, wszedłem do ślicznego domu a tam raj! Nasz pokój piękny, w kolonialnym stylu, drewniane okiennice, wygodne łóżko, czyściutka łazienka. Nilda kompletnie nie mówiła po angielsku, ale co tam, i tak się dogadywaliśmy. Dostaliśmy pyszną kawę, zamówiliśmy kolację i zacząłem dzwonić do Diany w sprawie samochodu. Sprawa już była w toku, Diana walczyła dzielnie z wypożyczalnią od czasu pierwszego sms’a. Trochę takie rzeczy tam trwają, cały wieczór czekaliśmy uziemnieni rozmawiając z kimś co chwila przez telefon. Aż w końcu, późnym wieczorem pomimo tego, że po Kubie nie jeździ się po zmroku przyjechała pomoc drogowa. Pan był raczej mało zadowolony, nie wiem co Diana zrobiła żeby go wyciągnąć do nas tak późno ale dokonała cudu. Samochód oczywiście dalej był zdeterminowany żeby być zepsutym i po kolejnych telefonach Dianie udało się zmusić firmę do wymiany. Miał być z samego rana. Cała akcja z naprawą i telefonami trwała dobre 5 godzin więc później, zmęczeni już bardzo zostaliśmy na miejscu, nie wychodząc dalej niż po mojito do kuchni. Drinki jakie dostaliśmy u Nildy były w czołówce wszystkich jakie piliśmy na Kubie, kolacja doskonała, rozmowa z gospodarzami o śniegu i innych dziwnych anomaliach przyrodniczych bardzo ciekawa więc do miasta nas nie ciągnęło.

Casa Particulares Nildy

I sąsiedzi

Następnego dnia miała być jaskinia, dolina i leniwe plażownie. O czym w następnej notce.

Latarnia morska nad Atlantykiem

Pampers Boy

Kuba, dzień 2

Hawana, Havana, La Habana

Miasto potwornie zaniedbane i odnowione, parne i duszne, wilgotne i suche, przytłaczające i lekkie, wesołe i dołujące. Miasto wielu oblicz. Hawana byłaby najpiękniejszym miastem na świecie gdyby nie była taka zniszczona. Rewolucja bardzo się źle z nim obeszła, także Fidel nigdy nie lubił stolicy więc celowo na to pozwolił. Mieszkania są państwowe, czynsze dotowane więc nikt nie poczuwa się do bycia właścicielem, nikt o nie nie dba. Częściowo odnawiane są miejsca turystyczne, podobno wiele zostało zrobione. Trochę to widać, trochę nie.

Spędziliśmy w Hawanie nieco ponad dwie doby, odkryliśmy jej dwa różne oblicza, pewnie ma ich setki. Pierwsze wrażenia bardzo mieszane. Duszno i gorąco, około 30 stopni. My nieco rozkojarzeni, z jet-lagiem powodującym pobudkę jeszcze przed świtem. Miasto od rana żyje bardzo energicznie, za to ruchu na ulicach bardzo mało jak na europejskie warunki. I dobrze, bo inaczej byłoby zupełnie nieprzejezdne (ale o drogach będzie odrębna notka. Dookoła słynne stare kubańskie samochody, w zadziwiająco dobrym stanie – bardzo o nie dbają i pielęgnują. Na chodnikach wszystkie rasy, od bardzo czarnych przez mieszane po białych. Budynki piękne, piękne i bardzo zniszczone. Ciekawe są krawężniki, niektóre mają po 50cm wysokości. Albo światła uliczne za skrzyżowaniami (kompletnie ich nie widać) czy świetny patent: światła z licznikiem pokazującym ile jeszcze dokładnie będzie trwało. Miszmasz.

Ogólnie kolorowo, tłumnie i wciągająco.

Malecon (bulwar) o świcie

Casa de la musica

Capitol

Kubańskie samochody

Przewłóczyliśmy się tak prawie cały dzień, ze schowanym przewodnikiem łaziliśmy trochę bez celu, głównie po starej Hawanie (Vieja), prawie nie dochodząc do odnowionych turystycznych fragmentów. Mieliśmy spędzić jeszcze tutaj ostatnie dni pobytu więc po prostu wchodziliśmy w klimat Kuby. Czułem się bezpiecznie, poza jednym fragmentem kiedy to wchodząc w slumsy podeszli do nas policjanci i na migi radzili pilnować toreb, aparatów. Poszliśmy dalej choć z jednego zaułka się wycofaliśmy, pomimo środka dnia chyba nie byliśmy tam mile widziani. Poza tym jednym miejscem nigdy się na Kubie nie czułem zagrożony. Niesamowici są ludzie, zazwyczaj bardzo przyjaźni i pomocni, w miejscach turystycznych jest też sporo naciągaczy. Natknęliśmy się na takich wielu, jednego bardziej, tytułowego „Pampers Boya”.

To było tak, włóczyliśmy się trochę bez celu, nieustannie też z kimś rozmawialiśmy, na Kubie często ludzie do Ciebie podchodzą, pytają skąd jesteś, zapraszają do knajp, mówią, że pokażą jakieś słynne miejsca. Ten był skuteczniejszy, nienarzucająco się miły, zaczął standardowo ale później opowiadał o swojej grze na muzyce, nawiązywał do Polski, wręczył nam 3 lokalne peso i kiepskiej jakości cygaro. Sytuacja już była dla mnie podejrzana ale wydawała się absolutnie niegroźna. I w którymś momencie spytał się czy nie moglibyśmy wyświadczyć mu przysługi, kupić w jego imieniu pampersy dla dziecka w sklepie walutowym (CUC – waluta pseudo wymienialna, związana kursem z USD), twierdząc, że Kubańczycy nie mogą w nich kupować (co jest bzdurą, mogą o ile mają CUC, to turyści nie mogą kupować w sklepach kartkowych za pesos). Bo oni mają kartki na 2 paczki na miesiąc (co już chyba jest prawdą). Cały czas tak prowadził sprawę, że on da pieniądze a my tylko kupimy. I tak nas zakręcił, że złapał 5 paczek z pampersami i zniknął, a my musieliśmy za nie zapłacić. Naprawdę, zawodowiec, dobry był. Sprzedawczyni w sklepie też nie była zaskoczona sytuacją. Jestem wyczulony na takie sprawy ale pomimo pulsującej lampki ostrzegawczej w głowie dałem się oszukać. Cóż, 82 CUC (ok 180zł) poszło na jego konto a my z tej historii wyszliśmy z nieco gorszym humorem ale dużo ostrożniejsi na przyszłość. Za to jakieś dziecko dostanie 5 wielkich paczek pampersów i będzie jakiś czas szczęśliwsze.

Życie ulicy

Na koniec dnia kolacja (w restauracji w centrum, żarcie średnie ale o jedzeniu jeszcze napiszę) i odebraliśmy samochód z wypożyczalni. Czerwony Peugeot 206, nieco zajeżdżony. Sprawdziłem go dokładnie i ze wszystkich stron, od razu jakoś nie wzbudził mojego zaufania. Następnego dnia okazało się, że słusznie. O czym i pierwszemu zderzeniu z PODRÓŻĄ ;) w następnej notce.