Fotka z szuflady, Tobago Cays, listopad 2008
Czas pożeglować na Wielkich Falach :) Do zobaczenia za dwa tygodnie!
… photoblog
Odcinek 24, Goa
Cztery czerwone krzesła na plaży
To już ostatnia notka z Indii, w sumie 24 wpisy z 22 dni w podróży, miesiąc pisania, po nocach, w autobusach, metrze i w ogóle gdzie się dało. Moja najobszerniejsza jak dotychczas foto-relacja, zdjęć jest prawie 580 a dotychczas dodawałem maksymalnie 160-170 na wyprawę. Ale Indie takie są, widziałem i odczuwałem tam tak dużo, że chciałem Wam przekazać i pokazać jak najwięcej. Choć wiem, że żadne zdjęcie nie odda tego jaki ten kraj jest naprawdę i do końca. Bo jest, jak dotychczas, najbardziej kolorowym, fotogenicznym, najtrudniejszym i najbardziej brudnym miejscem w jakim byłem. I może będę. Same naj, prawda?
Goa, imprezowa i plażowa. Indie light. Ale najpierw jak tam dotarliśmy …
Była PRZYGODA! Mieliśmy rano pociąg z Hospet, zaraz po świcie. Nawet udało się wstać bez problemu, rikszarz dojechał i już na nas czekał, dotarliśmy na stację sporo przed czasem. Pociąg spóźniony 40 min ale nic to. Mały Chai na rozbudzenie i szukamy Pana od Biletów. Mieliśmy miejsce z listy rezerwowych lecz nasze nazwiska odnalazły się bez problemu w którymś wagonie, kolejarz podał mi numerki więc na pewno pojedziemy. Uff!
I tutaj wszyscy straciliśmy czujność, może było za wcześnie rano, może za mało snu przez te trzy tygodnie ale też byliśmy już zbyt pewni siebie i ogarnięci w lokalnych dziwactwach. Pociągu nie było na tablicy, nie było numeru. Był za to inny, w tą samą stronę ale różniący się od naszego wszystkim: numerem, stacją docelową i nazwą. Nawet się trochę dziwiliśmy czemu dwa pociągi odjeżdżają w tę samą stronę o podobnej godzinie ale nie zaniepokoiło nas to specjalnie. This is India, everything is possible ;) Skoro nasz pociąg ma być spóźniony to może go jeszcze nie wrzucili na tablicę, wszystko będzie OK…
I przyjechał ten drugi, ludzie się załadowali i pojechał. Zaniepokoiłem się po 15 minutach, naszego nadal nie było! Poszedłem się spytać i co? To był nasz!!! Tylko z nienacka zmienili mu numer, nazwę i stację docelową! No żesz ….!!!! Jak łosie utknęliśmy na pustej stacji kolejowej z głupimi minami. Byliśmy co prawda bardziej rozbawieni niż wściekli ale sytuacja była słaba. Zależało nam na jak najszybszym dotarciu na Goa, odpoczęciu trochę. Następny pociąg za dwa dni, są jakieś autobusy ale dopiero w nocy, za 14 godzin. A Hospet zupełnie nieciekawe, zresztą autobusy też lubią jeździć opcjonalnie, znaczy pojedzie albo nie. Sprawdziliśmy inne możliwości ale nic nie ma, poza taksówką. A szosami do Calangute, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój jest 370 km a to jak wiadomo masa drogi jak na Indie.
Ale nic, trzeba jakoś się tam dostać. Chętny kierowca znalazł się szybko i zaczęły się negocjacje. Z początkowych 12tys rupii (800zł) szybko zeszliśmy do 10tys ale później już nie było tak łatwo. Taka trasa jest bardzo męcząca, w upale i po kiepskich drogach. Kierowca nie wróci tego samego dnia, także koszt benzyny jest znaczący (ok 3000 rupii). To były moje najdłuższe i najtrudniejsze negocjacje się w Indiach, targowałem się jak wściekły. Pół peronu wiedziało o naszej głupocie więc dookoła zebrała się grupka kilkunastu hindusów obserwujących moje zmagania, co także nie ułatwiało sprawy. Było odchodzenie od rozmówcy, obrażanie się, machanie rękami i wszystkie inne znane mi chwyty negocjacyjne :) Było też machanie głową na boki, to odpowiednik naszego kiwania się do przodu czyli na zgodę, połączone zawsze ze słowami Accha, Accha (dobra, dobra), było też twarde Nahim (nie). Po godzinie (tak, tak, tyle to trwało) cena została ustalona na 6500 rupii (420zł) za całą drogę, poniżej tej sumy już się nie dało zejść. Chwilka czekania na samochód, zmiany kierowców (z jednym negocjowałem, do stacji benzynowej dowiózł nas inny a dalej trzeci…) i jedziemy. Początek drogi super, autostrada, dwa pasy, połowę drogi przejechaliśmy w może dwie godziny – rewelacyjny czas. Aż trzeba było z niej zjechać i zaczął się koszmar, dziury, piasek, gruz. Druga połowa drogi zajęła nam 6 godzin, dojechaliśmy umęczeni ale dojechaliśmy! Za to trzeci kierowca był idealny, nic nie mówił, nie marudził i nie słuchał hindu muzy na cały regulator (cenne, zaprawdę).
Po drodze, warto wspomnieć, zjedliśmy śniadanie w knajpie w Hubli. Na 12 klientów było co najmniej 16 osób obsługi, w tym 2 szefów sali, 4 sprzątaczy stołów, 3 laski od obsługi kasy fiskalnej (kasa 1 sztuka), pan od szuflady z pieniędzmi oraz 6 kelnerów :)
Goa. Był Ocean Indyjski i jego drobny piasek na plaży, palmy, szum fal, mokre nogi i ciepły wiatr przewiewający ubranie. Były jedzone codziennie owoce morza, oceaniczne ryby i nieziemsko przyrządzony stek z rekina. Były zakupy na tybetańskim targu i piwo pite przy świeczkach na plaży. Tak!
Północna część Goa w okolicy Calangute i Baga jest opanowana przez przemysł imprezowy i Rosjan. Było ich pełno, nawet menu w knajpach było w cyrylicy. Podobno na południu jest lepiej, spokojniej. Ale jeżeli szukasz miejsca na imprezę to polecam.
Spacerem po plaży
Rozmowy międzykontynentalne
Plaże nie są puste jak na tajskich wyspach, oj nie
Ratownicy w jeepach jeździli czujnie
Trochę lokalnych klimatów:
Chwila odpoczynku kobiet sprzedających ananasy
Nawet łódź rybacka się zaplątała
Para zakochanych. Dla hindusów Goa to miejsce oderwania się od purytanizmu reszty kraju, tutaj jeżdżą Ci którzy mogą pozwolić sobie na zachodni sposób poznawania płci przeciwnej, randki i takie tam ;)
Byli też trzymający się za ręce mężczyźni. To ciekawe i powszechne zjawisko w Indiach, wcale nie objaw homoseksualizmu a jedynie sposób okazywania przyjaźni drugiemu facetowi. Chodzą za rękę, obejmują się, przytulają.
Fotka nad morzem
Plażowanie z żoną i teściową
Chwila romatyzmu…
… oraz obowiązkowe krowy na plaży :)
Tutaj by się skończyła moja relacja gdyby nie pewien spacer. Spacer może sam nie zaważył o tym ale to, że zapomniałem posmarować sobie stopy filtrem już tak, po trzech godzinach chodzenia po plaży moje stopy przybrały kolor buraka i gdyby nie paskudnie śmierdząca maść kupiona w lokalnej aptece nie wiem czy byłbym w stanie chodzić. Ale jakoś dawałem radę, za to unikałem słońca. Rozdzieliliśmy się więc na plażowiczów i zwiedzających. Marta i ja pojechaliśmy do Old Goa (stara stolica regionu). Goa jest byłą kolonią portugalską i narzuciło to ogromny wpływ na okolicę. Jest czysto i ładnie, prawie nie ma świątyń hinduskich za to mają zatrzęsienie ładnych kościołów z czasów kolonialnych (UNESCO).
Bazylika i jej wnętrze
Świec zapalanie
Katedra
Mały kościółek
Pomnik wśród kwiatów
Coś bliżej nieokreślonego na trawie
Oprócz tego, w okolicy jest port towarowy i przeprawa promowa:
Statek w gorszym stanie…
… oraz taki, w trochę lepszym
A na koniec…
Ostatnie zakupy
Targ tybetański
Obowiązkowa fotka z białaską
Last but not least, autor tegoż bloga testujący na sobie tzw. Indian Hair Style. Był całkiem niezły, nawet moja fryzjerka pochwaliła :) (zdjęcie: Marta)
I to już koniec relacji. W sumie, po drogach, szynach kolejowych i na indyjskim niebie przebyliśmy, jak wynika z mapy 5779 km a zawiera ona tylko główne przejazdy. Kawał drogi, Indie to kraj wielkości 1/3 Europy i to czuć podczas podróży. Różnice pomiędzy południem a północą są kolosalne, północ jest trudniejsza i brudniejsza, stamtąd też pochodzi tytuł notki, „Dust of India”, adekwatny bardzo… Południe, zwłaszcza Goa jest zdecydowanie bardziej ludzka, takie Indie w wersji „light”.
Zaczynając relację zacytowałem jednego rikszarza, „INDIA – I’ll Never Do It Again”. Czy tak będzie, kto to wie … Wracając do Polski czułem, że pewnie tak, teraz niekoniecznie, chętnie bym wrócił w kilka miejsc, może też zobaczył nowe. Kusi mnie ponownie Mumbai i jego słynna, niesamowita pralnia a także klimat tego miasta. Kusi Kalkuta, której nie udało mi się zobaczyć. Kusi też, o dziwo Waranasi, najbardziej syfiaste miejsce jakie widziałem w życiu ale jednocześnie też nieprawdopodobnie ciekawe kulturowo i fotograficznie.
Mapa naszej podróży, średnia jest ale może komuś się przyda: http://www.zeemaps.com/pub?group=331381
Zakończę tym drugim cytatem z rikszarza, jakże prawdziwym:
„This is India, everything is possible!” :)))
Odcinek 23, Hampi Stones
Drzewo akacji
Hampi bylo piękne. Wioska leży na miejscu dawnej stolicy Państwa Widźajanagar, miasta założonego w 1336 roku. Okolica jest górzysta i kamienna, wszędzie dookoła leżą ogromne głazy jasnego kamienia przetykane tropikalną roślinnością. Wszystko otoczone liśćmi bananowca. Poezja! Jest co zwiedzać, cała okolica ućkana jest malowniczymi ruinami, lepiej lub gorzej zachowanymi. Całość ma powierzchnię 26km2 i trzeba się trochę nałazić lub najeździć żeby zobaczyć chociażby najważniejsze punkty.
Samo miasteczko też jest bardzo fajne, malutkie, takie z klimatem do dobrego odpoczynku. W samym centrum Main Bazar (główna ulica miasta) jest knajpa nepalska gdzie można zjeść pyszne pierożki Momo i popić koktajlem owocowym, leżąc na materacach. Idealny sposób na spędzenie upalnego popołudnia :)
A jak to wygląda? Ano tak:
Ogromne głazy a pośrodku mała świątynia
Świątynia Wirupaksza, nadal czynna
Ta sama świątynia i główna ulica miasta, Main Bazaar
Jeden z pomników
Lotus Mahal, na trawie …
… i palma na piasku
Zagroda dla słoni. Po obejściu całości słoni nie stwierdzono
Świątynie, świątynie …
Płaskorzeźby, tym razem bez motywów Kamasutry
Choć maleńka, pokażę Ci zaplecze ;)
Resztki pałacu królewskiego
Kamienny rydwan w świątyni Vittala, dwie fotki bo fajny choć nieco nieruchawy
Świątynia Vittala.
Hinduska wycieczka krajoznawcza
I na koniec Ganesh, Ganesha jak już wspominałem lubimy :)
Oraz pokryta kamieniami okolica.
Powoli zbliżam się do końca relacji, to przedostatnia notka już. Następna to Goa, ostatni etap naszej podróży …
Odcinek 22, Hampi
Stone Car, Hampi
Three Palm Trees
Tak było w Hampi :) Gorąco, kamiennie i palmiasto. Ale najpierw musieliśmy tam dotrzeć …
Z początku Hampi było opcją. Pierwotny plan podróży, tworzony przez nas przy winie, przewodnikach i laptopie przewidywał spędzenie ostatnich kilku dni na plaży na Goa, raczenie się drinkami i opalanie zmęczonych podróżą członków. Nie byliśmy pewni czy będzie nam się po prostu chciało jeszcze gdzieś jechać pod koniec, zwłaszcza, że dotarcie do Hampi jest kłopotliwe. Jeździ tam jeden pociąg z Goa, ale taki wiecznie przepełniony. Odjeżdża zresztą tylko co dwa dni a i ciężko dostać na niego bilety. Ale już w połowie drogi, w Jaipurze zdecydowaliśmy się, że jednak chcemy. I nie żałowaliśmy.
Wybraliśmy inną opcję dojazdu, najszybszą z możliwych, tak żeby nie zmarnować czasu przeznaczonego na plażowanie. Kupiliśmy bilet lotniczy Mumbai-Bangalore i stamtąd pociąg do Hospet, najbliższą stację kolejową od Hampi. To 850km samolotem i 300 km nocnym pociągiem, ale w Hampi mieliśmy być rano a przejechać na Goa następnego dnia o świcie. Dla kamiennych budowli spokojnie można poświęcić dobę na plaży :)
I tak wylądowaliśmy w Bangalore (Bengaluru). Lotnisko jest nowe, duże i bardzo nowoczesne. Bangalore to trzecie co do wielkości miasto w Indiach, zwane indyjską Doliną Krzemową. To tutaj rozwija się cały przemysł outsourcingu IT, tutaj mają siedzibę firmy jak IBM, HP, Google, Nokia, VMware, Oracle i wiele, wiele innych. Miasto się niesamowicie szybko rozwija, jest też bardzo bogate. Lotnisko znajduje się 40km od centrum i wzdłuż drogi do miasta (swoją drogą jak na Indie całkiem przyzwoitej) budowana jest nowa autostrada, cała na wiaduktach! Niesamowite!
W Bangalore mieliśmy spędzić tylko trzy godziny, czas akurat na kolację. Wybraliśmy więc z przewodnika knajpę najbliżej dworca kolejowego i tam dojechaliśmy. I to był czad …
Knajpa mianowicie, w bardzo hinduskim lokalnym hotelu Narthaki miała 3 poziomy. Dolny był restauracją, dwa górne alkoholową mordownią. I tak, na środkowym poziomie dostaje się menu z jedzeniem ale nie można nic zamówić poza przekąskami. Można za to zamówić piwo. Oraz wodę ale kelner 5 minut się dopytuje czy na pewno. Na dolnym poziomie jest salka ogólna (siedzą tylko faceci) i salka dla rodzin (tam też wrzucają zabłąkanych turystów jak my). Można zjeść wszystko z karty ale alkoholu zamówić nie można. Indyjskiego Chai też nie. Na górnym poziomie natomiast są już tylko napoje procentowe, za to domyślnie dostaje się talerz z ogórkami. Zadziwiające zwyczaje ;)
Jak już się w nich ogarnęliśmy i zamówiliśmy jedzenie to okazało się naprawdę ostre. Żeby nie było, 2 tygodnie już jadłem pikantne rzeczy ale tamte było makabryczne, zamówiłem krewetki w warzywach i jedyną możliwością przełknięcia ich było dzielenie na małe kawałeczki i jedzenie z dużą ilością białego ryżu. Nawet Ania która uwielbia ostrości poddała się po jednej krewetce. Ale smakowały dobrze i były malowniczo podane na liściu bananowca. Pokrzepieni konsumpcją (musiałem wypić 3 pepsi żeby móc swobodnie oddychać) a mając jeszcze trochę czasu udaliśmy się na najwyższe piętro. I tutaj spowodowaliśmy mega zamieszanie, nie dość, że biali w alkoholowej mordowni to jeszcze z kobietami! Tam się nie pije tak po prostu, w knajpach bywają tylko faceci. Wyobraźcie sobie scenę, wchodzicie do sali w której bawi się kilkadziesiąt osób i nagle oni wszyscy zamierają i zaczynają się na Was gapić, cicho komentując z wytrzeszczonymi oczami. Tak było :)
Wcisnęliśmy się gdzieś w kąt, zamówiliśmy wino i piwo. Wina nie polecam, siarka straszliwa, odstawiłem po jednym łyku. Po chwili też sala się do nas przyzwyczaiła i zainteresowanie nami wyrażał już tylko jeden, najbliższy stolik. A przy nim siedział nie byle kto, mianowicie Kumbarahalli Subbanna, prezydent jednej z lokalnych frakcji politycznych, zapewne małej. No i były rozmowy, braterskie poklepywania, zapraszanie do miast rodzinnych, wymiana papierosów polskich na indyjskie i takie tam swojskie macanie. Po pół godzinie zresztą już miałem dosyć bo nie dawali mi chwili spokoju, byli całkiem pijani a to nie pomagało. Nasz czas w końcu minął, zebrać się też nie było łatwo bo żegnać się też świta prezydencka zwykła wylewnie, tak że w końcu do pociągu biegliśmy. Kto nigdy nie biegł 2km z dużym plecakiem na plecach, małym w rękach, w temperaturze tropikalnej i wśród tłumu hindusów to w ogóle nie wie o co chodzi ;)
Prezydenta i świtę pozdrawiam, jak ktoś chce pogadać to służę wizytówką :)
Udało się dobiec, sleeper był całkiem porządny, w końcu ciepło było w nocy :) W pociągu też poznaliśmy ciekawego gościa, hindus ale od 30 lat mieszkający w Londynie, lekarz na emeryturze. Opowiedział nam o wielu rzeczach, relacjach i stosunkach, wyjaśnił kilka wątpliwości, z perspektywy lokalnej i człowieka Zachodu. Bardzo fajna postać.
Z Bangalore nie mam niestety ani jednego zdjęcia, nie widziałem nic poza knajpą, lotniskiem i dworcem. Podobno bardzo ładne i nowoczesne jest centrum.
I tak dotarliśmy do Hampi :)
W Hampi ogląda się głównie kamienie, takie jak na pierwszym zdjęciu tejże notki ale też wioska jest bardzo urokliwa. Dzisiaj będzie o wiosce.
Centrum, przeznaczenie budynku z blachy nieznane
Za tajemniczą konstrukcją Świątynia wyłania się nieśmiało
Na wzgórzach kozy
Pilnowane przez dzieciaki
Good friends don’t let you do stupid things … alone
Romantyczny riksza driver
Vespą po bezdrożach
Mali mieszkańcy Hampi
Lokalny bus
Jeszcze jedno zdjęcie Tajemniczej Budowli, tym razem z krową
Rzeka, widok ze słońcem
Rzeka, widok pod słońce
Obowiązkowa kąpiel wieczorna w Ghacie
Po drugiej stronie rzeki jest kilka hoteli, tutaj brodzący turyści podczas przeprawy
Powrót do domu
Pan Bananowiec
Roślinność tropikalna, zieleń jest niesamowicie intensywna
Suszarka
Bambusowe żniwa
Backpackerska impreza na szczycie góry
Widok na dolinę, miejsce przypomina dolinę Vinales na Kubie, bardzo piękna
Na koniec pole ryżowe, widziałem je po raz pierwszy w życiu. Jakiś hindus dziwnie się na mnie patrzył kiedy z zachwytem robiłem to zdjęcie, z miną jakby mówił: „dziwne te białasy, to pole ryżowe, co w tym takiego ciekawego…?” ;)
Odcinek 21, Mumbai
Mumbai City
Godzinę po odwiedzeniu Doków zaczęliśmy realizować nasz drugi pomysł na Mumbai. Mianowicie zaplanowaliśmy sobie zostanie gwiazdami Bollywood! A było to tak …
Słyszeliśmy od kilku osób spotkanych po drodze w Indiach, że w Bombaju bez problemu można dostać się do słynnego Film City, słynnej wytwórni filmów Bollywood. Mała łapówka dla strażników i można bez problemu połazić po miasteczku filmowym, a może nawet ktoś Cię do filmu zatrudni jako statystę? Ponoć płacą po 500 rupii dniówki. Na miejscu, w hotelach można nawet wykupić jakieś wycieczki z oglądaniem kompleksu ale co, my się sami nie dostaniemy? Dostaniemy! Kompleks był po drugiej stronie miasta niż Colaba, trzeba przejechać ok 40km, najlepiej pociągiem. Doszliśmy więc do najbliższej stacji …
Stacja Mumbai Central, ta która występuje w ostatniej scenie Slumdog Millionaire
… i tutaj pojawił się problem. Ano mianowicie pociągi nie jeździły bo akurat tego dnia wystąpił problem z zasilaniem a pociągi są elektryczne. Zamiast nich, za godzinę miał być podstawiony wahadłowy pociąg spalinowy, kupiliśmy więc bilety i poszliśmy przeczekać ten czas w pobliskiej knajpie. W której notabene udało mi się zjeść wegetariańską kanapkę z kurczakiem ;)
Powróciwszy na stację zastaliśmy tam TŁUM. Kolejką jeździ codziennie 7 milionów osób, pociągi są co kilka minut więc proszę sobie wyobrazić co się działo w pociągu!!! Nie wiem jak się wbiliśmy do środka, udało nam się wcisnąć naprawdę cudem, do przedziału bagażowego zresztą. Przedział miał powierzchnię małego pokoju, może 12-15 m2 a w środku poza naszą trójką było ze 100 hindusów, pewnie więcej. Ludzie stali ściśnięci gorzej niż sardynki w puszce. A to wszystko w temperaturze tropikalnej, tego dnia w Mumbaiu było ze 30 stopni! Wcisnąłem dziewczyny pod ścianę i stałem przed nimi z rękami opartymi mocno, próbując zrobić nam kilka centymetrów miejsca do oddychania. Szybko wykorzystały to inne kobiety z przedziału, zrobiliśmy sobie mały kawałek przestrzeni kobieco-turystycznej ;) Lokalni zresztą byli super, bardzo pomocni, mówili nam która to stacja, gdzie powinniśmy wysiąść, także kiedy już dojechaliśmy bez problemu zrobili nam przejście do wyjścia. To, że przedział był bagażowy powodowało napływ świeżego powietrza, drzwi były otwarte na oścież. Zresztą w tych drzwiach stali hindusi trzymając się wąskiej szczeliny nad nimi, stali na palcach wysunięci poza pociąg. Tak się jeździ proszę Państwa pociągami w Indiach :)
Po wyjściu z pociągu, zwracam uwagę na ludzi na lokomotywie :) Nie mam lepszego zdjęcia niestety bo chwilę potem przyleciała straż ochrony kolei i kijami ich spędziła.
Wsiadanie i wysiadanie to prawdziwe wyzwanie
Ooo, w tym przedziale jechaliśmy
Ludzie trochę wystają ale co tam …
Pomiędzy wagonami też można
Byle ręce silne
Ostatni odcinek do bycia gwiazdami pokonaliśmy rikszą (btw, w Mumaiu nie ma targowania się) a tutaj skucha. Oprócz ewidentnie przekupnych strażników pojawił się policyjny inspektor który za żadne skarby nie chciał nas przepuścić. I na nic nie przydały się moje umiejętności negocjacyjne, także wdziękom kobiet się nie poddał a próbowaliśmy długo i na różne sposoby. Cóż, tym razem gwiazdą Bollywood nie zostanę ale może kiedyś? ;)
Dotąd udało się nam dotrzeć, brama do kariery …
W drodze powrotnej działała już kolejka elektryczna więc do miasta dostaliśmy się szybko i bez problemów. Nawet miejsca siedzące były.
Resztę pobytu spędziliśmy łażąc po mieście, jedząc pyszne ryby, oglądając żywe kraby podane na talerzu w knajpie, dając się masować lokalnym po głowie i pijąc wino z papierowej torebki na promenadzie.
Nawet palmy były, w końcu. Ruch uliczny jak widać jest spory. I to odróżnia Bombaj od innych miast w Indiach, na drogach jest zdecydowanie bardziej cywilizowanie. Jeżdżą po pasach, używają lusterek, stają na czerwonych światłach. Ale to jednocześnie powoduje, że średnia prędkość jazdy jest większa ale niestety fantazja taka sama. I w ciągu niecałych 48h pobytu widzieliśmy dwa wypadki.
Wieżowiec mieszkalny
Słynny hotel Taj Mahal
Zachód słońca nad zatoką Bombajską.
Downtown
Zatoki mieszkalne
Wodociąg
Uniwersytet, wieża prawie jak Big Ben
Krykiet, indyjski sport narodowy
Wielkomiejsko
Romantyczny wieczór nad zatoką
W poszukiwaniu utraconej miłości
Którą odnalazł ktoś inny
Mega nowoczesny Bandra Worli Sea Link
Na koniec slumsy. W Bombajskich slumsach żyje 40% populacji miasta, to ogromna rzesza ludzi. I ciągle napływają nowi, skuszeni bogactwem miasta. Slumsy, co ciekawe nie zajmują całej przestrzeni ale rozciągają się od jednego ogrodzonego i strzeżonego apartamentowca do drugiego. Marta gdzieś wyczytała, że miasto z nimi intensywnie walczy, wysyłając na tereny buldożery które równają wszystko z ziemią w ciągu dnia ale po nocy budy są już z powrotem na miejscu. Budowa domu z blachy falistej nie trwa długo …
I na koniec, żeby nie było, że nie widzieliśmy żadnych zabytków opisanych w przewodnikach. Widzieliśmy! Znaczy ten oto jeden, Gateway of India :)
Do Mumbaiu bym chętnie wrócił, spodobał mi się bardzo klimat miasta. Jest inne niż miasta na północy, dużo bardziej cywilizowane i nowoczesne ale jednocześnie nadal indyjskie. I nie widziałem słynnych, największych na świecie ręcznych pralni …
Odcinek 20, Mumbai Docks
Klapkiem przez ryby, Mumbai Docks
… czyli jak to się stało, że wylądowaliśmy na targu rybnym w trzecim największym mieście na świecie
A było to tak …
Do Mumbaiu (czyli przemianowanego w 1995 Bombaju) dolecieliśmy późnym popołudniem, już w trójkę czyli w zmniejszonym składzie. I w końcu było naprawdę gorąco, pierwszy dzień prawdziwych tropików! Już lotnisko przywitało nas słońcem i 27 stopniami, w nocy temperatura spadała do 20-22, czyli do temperatury z której cieszyliśmy się w ciągu dnia na północy. Bajka!
Zapakowawszy siebie i bagaże do taksówki ruszyliśmy w stronę naszego hotelu. I tutaj okazało się jak wielkie jest miasto. Gigantyczne! Lotnisko jest w samym środku (nie w centrum ale środku geometrycznym) a do naszego hotelu w staromiejskiej i artystycznej dzielnicy Colaba jechaliśmy dobre dwie godziny (24 km) w makabrycznych korkach. W mieście wg Wiki żyje ponad 12,5 mln mieszkańców (3 miejsce ma świecie) a ponad 21 milionów w aglomeracji! Połowa ludności Polski proszę Państwa, na terenie porównywalnym z Warszawą!!! W Mumbaiu mieszka 20 tys osób na km2, w Warszawie jedynie 3tys, i to widać, wszędzie dookoła. Tłumy ludzi, tłumy samochodów, wysokie budynki, korki…
Ale o Mumbaiu jeszcze napiszę, miałem o rybach, będzie o rybach :)
Pomysł wziął się z jednej sceny z filmu Agneepath widzianego w Jaipurze. W tejże migawce chłopaki ciągnęli przez Bombaj wózek z wielkimi rybami (wyglądały jak tuńczyki ale kto je tam wie). I scena była tak fajna, że cały czas chodziła mi gdzieś po głowie, więc jak tylko zobaczyłem na mapie miasta napis Fish Market Docks wiedziałem, że muszę tam trafić! Udało mi się nawet namówić dziewczyny, nie było łatwo bo wstać trzeba było grubo przed świtem. Już rano, kiedy cudem udało się zwlec z łóżka żal mi się ich zrobiło i powiedziałem, że jak chcecie to śpijcie, ja sam pójdę ale (pełen nadziei), jakby co wychodzę za 10 minut… I to ewidentnie podziałało jak budzik, cała ekipa była gotowa prawie natychmiast.
Daleko nie mieliśmy, może 3 kilometry, prowadziła nas nokiowa nawigacja i zapach ryb, coraz silniejszy w miarę zbliżania się do celu. Do doków dotarliśmy kiedy jeszcze było zupełnie ciemno, pomost już nie spał, oj nie…
W dokach było gwarno jak w centrum miasta w godzinach lunchu, ciężarówki, wózki z rybami, nawoływania cumujących kutry młodych chłopaków, kobiety z wielkimi miskami z krewetkami na głowach, wszystko przeciskało się przez tłum już sprzedających ryby handlowców, marynarzy i sprzedawców lodu.
Proszę Państwa, to było obłęd! Ścisk, tłum, desperacja żeby dotrzeć jak najszybciej z rybami na dobre miejsce do sprzedaży, rozładować kuter, nie rozsypać krewetek czy nie zrzucić wielkich ryb z prostokątnych wózków. Tempo w jakim to wszystko się działo spowodowało, że dobre 15 minut staliśmy wciśnięci gdzieś w kąt, nie mając odwagi włączyć się w ten chaotyczny ruch. Niesamowite wrażenia!
Pikanterii dodawał fakt, że w dokach nie można robić zdjęć. Obok, znajduje się baza wojskowa, co prawda policji nie było widać ale kilka osób zwróciło mi uwagę, żebym się za bardzo z aparatem nie wychylał. Natomiast większość rybaków była nami zachwycona, to jest takie miejsce gdzie turyści się nie pojawiają, zrobiliśmy wśród nich wielkie wrażenie!
Błąkałem się po targu spory kawałek czasu, rozmawiałem z dumnymi z połowu kapitanami kutrów, oglądałem wielkie ryby i małe rybeczki, przeciskałem się przez tłum kobiet noszących połów. Buty po tym wszystkim śmierdziały mi rybami tak straszliwie, że były nie do umycia na miejscu. Do końca wyjazdu zamieszały w hermetycznej torbie, nawet lecąc do Polski miałem na nogach sandały. Dopiero w domu, po dwukrotnym praniu przestały mieć zapach doków :)
Rybak podaje połów na brzeg
Segregacja drobnicy
Już po rozładunku, rybacy czekają na wypłatę
Klar na łajbie
Jeszcze jeden rozładunek, śliskie ryby były rzucane na brzeg
Załoga dumnie je prezentowała
Wszystko się dzieje na betonie pomostu, pełnym brudnej wody i rybich łusek
Segregacja i wielkie kosze do noszenia połowu
Sprzedawca lodu
Część handlowa doku, do wyboru, do koloru!
Kupi Pan rybkę?
A może większą? ;)
Na koniec, idąc z powrotem do hotelu (rozumiecie: prysznic, oddanie ubrań do prania…) zjedliśmy ciastko i wypiliśmy kawę (48 rupii) w jednej z najbrudniejszych i najpaskudniejszych knajp jakie widziałem w życiu. Nazywała się Cafe de France i była dla odmiany muzułmańska. Niesamowite jak bardzo zmieniła się moja wrażliwość na brud, smród i syf w ciągu tych dwóch tygodni :) Ale kawa, choć podana w brudnych filiżankach była rewelacyjna!
PS. Na kolację oczywiście były ryby :D
Odcinek 19, Ranakpur
Ranakpur Jain Temple
Ranakpur, mała miejscowość około 100 km, właściwie nic w niej nie ma poza świątynią dżinijską. A ta jest absolutnie niesamowita! Zbudowana w XV wieku, poświęcona Adinathowi, nadal funkcjonująca. Jest duża, naprawdę duża, niby monumentalna ale wykonana z niesamowitą precyzją i koronkowo wykończona. Dach świątyni wspiera się na 1400 kolumnach i każda, naprawdę każda jest inaczej zdobiona. Robi to obłędne wrażenie! Na tyle niesamowite, że oglądając je kompletnie się zawiesiłem, łaziłem kilka razy dookoła, focąc co popadnie, setki zdjęć tam zrobiłem, setki! A na koniec usiałem gdzieś na marmurowym schodku i patrzyłem z mętnymi oczami na cuda dookoła. Polecam to miejsce, bardzo polecam. Jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem. Ever!
Najpierw droga, jedna z lepszych jakimi jechaliśmy w Indiach. Po drodze kierowca opowiadał nam historię swojego małżeństwa. O tym, że było aranżowane, że swoją żonę zobaczył po raz pierwszy nawet nie na weselu ale dopiero kilka godzin po. Kilka godzin, bo jego żona przerażona opowieściami innych kobiet o tych wszystkich zberezeństwach które się w sypialni uprawnia nie chciała go do ich małżeńskiej wpuścić. A jak już wpuściła to kilka dni kazała mu spać na podłodze. Takie są realia indyjskiego pożycia :)
Dziewczyny w sari
No i sama świątynia, wejście zbudowane jak domek z kart
Ceremonia religijna w środku
Dzwon modlitewny
Kolumny, kolumny …
Kolumn detale
Korytarze
Sklepienia
Detale
Słonie
Mała kapliczka i bębny modlitewne
Widok na świątynię z pobliskiego wzgórza
Takie to miejsce jest, niesamowite!
I na koniec …
Małpa na MotoRikszy. Indie :)
Spotkany po drodze Pan od Dywanów. Dywany jak dywany ale fajnie je tkał.
Chwila zadumy w świątyni …
Odcinek 18, Udaipur
Znak swastyki na ścianie Jagdish Temple
Znak ten (swastika), nam kojarzący się wyłącznie z hitlerowcami i Adolfem Hitlerem a tak naprawdę jest bardzo starym azjatyckim symbolem i oznacza „przynoszący szczęście”. W Indiach bardzo często go widziałem, nie tylko w miejscach religijnych ale też ogólnie na wszystkim, budynkach, reklamach czy samochodach. Przynosi szczęście, pomyślność i powodzenie.
Co można znaleźć w Udaipurze poza City Palace, ostatnim mogolskim zabytkiem jaki oglądaliśmy?
Ano świątynię Jagdish Temple, wybudowaną w 1651 roku, hinduistyczną i w samym centrum turystycznej części miasta. Świątynia ładna, słonie obowiązkowo wykute na ścianach. Ciekawe, że świątynia wygląda trochę nie na miejscu wśród zalewu reklam i folderów.
Jagdish Temple
Słonie, obowiązkowo
Inne narożniki
Holy feet, the feet of the buddha. Wersja odbiciem zduplikowana
Wielkooczny Garuda
Bogato w rzeźby obfita ściana świątyni
Żebrak śpiący w cieniu słonia. Słoniowi tylko nogę widać ale tam był, zapewniam :)
Świątynia świątynią ale o co chodzi z Bondem? Ano Proszę Państwa, Udaipur żyje tym, że prawie 30 lat temu kręcono w nim film z Jamesem Bondem, Octopussy (Ośmiorniczka). Po tych ulicach przechadzał się Roger Moore, tutaj jadł, tutaj spał, tu kręcił a tutaj to nawet za potrzebą zaszedł. Dwa razy! I teraz w każdej knajpie czy hotelu w Udaipurze można obejrzeć puszczany na okrągło film, czasem z niemiłosiernie startej kasety VHS, czasem w lepszej kopii z DVD. Nam udało się jakoś uniknąć oglądania ale łatwo nie było ;) Choć może obejrzę teraz, w Polsce, w końcu Roger Moore :)
Film kręcono głównie w Monsoon Palace, pięknym pałacu na wyspie, teraz funkcjonującym jako hotel. Nie mogliśmy się dostać do środka bo właśnie tego dnia odbywało się w nim wesele ale popłynęliśmy dookoła łódką, bardzo urokliwe miejsce, zaiste.
Szukamy łódek …
ale odpływają tylko z jednego miejsca, za to pałacyki nad brzegami jezior bardzo ładne
Rower wodny był ciężko dostępny
W końcu znaleźliśmy Bondowski Monsoon Palace
A słońce zachodziło
Łódki też się znalazły
Wesele na wyspie musiało być wypasione. Na kamiennych słoniach siedzieli ludzie, w ramach żywej dekoracji
Widok na góry po drugiej stronie jeziora
Nieco żywej natury
Pałac Jag Mandir
Noc zapadła, Udaipur nocą jest jeszcze piękniejszy niż w dzień
Wyspy pałacowe
A na koniec …
Kelnerzy ogrzewający się przy ogniu
Książki na sznurkach
Całkiem nowoczesne lotnisko
W Udaipurze (koniec drugiego tygodnia naszego pobytu) pożegnaliśmy Bognę która przez Delhi i Moskwę wróciła do Warszawy, akurat na 30stopniowe mrozy. Biedna była … Natomiast z resztą ekipy, lokalnym samolotem (całkiem w porządku) polecieliśmy do tropikalnego, wielkomiejskiego i naprawdę ogromnego Mumbaiu.
Agenci od biletów lotniczych. Ostatni przewoźnik to KingFisher, marka najbardziej znanego piwa w Indiach :)
W następnej notce jeszcze nie o Mumbaiu będzie, z Udaipuru pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę do Ranakpur, zobaczyć Jain Temple – jedną najpiękniejszych świątyń jakie widziałem. W życiu.
Odcinek 17, Udaipur
Udaipur, Miasto Jezior, Wenecja Wschodu
Udaipur to piękne miasto. Nadzwyczaj czyste, zwłaszcza w porówaniu z Agrą i Varanasi. Ładne budynki, mało śmieci na ulicy, jeziora, hotele na wodzie i nawet są normalnie wyglądające knajpy. Także słynące z pobytu Rogera Moora, tego od martini wstrząśniętego a nie zmieszanego który to w pałacach na wodzie robił to co zwykle James Bond robi. Znaczy wybuchy, strzelanina, podrywanie pięknych kobiet, takie tam ;) Ale o tym w następnej notce.
Dobre miejsce, żeby się zatrzymać na kilka dni, nas też przyjęło pozytywnie. Było ciepło, słonecznie, dobre jedzenie a i po czystych ulicach spaceruje się jakoś przyjemniej.
Architektura nieco…
grecka
Nawet chaos na ulicach jakoś mniejszy
Red Hot Chilli Peper
Poranna drzemka
Widok na miasto z pałacu
Pozwiedzaliśmy trochę miasto i okolice, przede wszystkim słynny City Palace
Kompleks jest naprawdę duży, obejście całości zajmuje kilka godzin. Składa się z kilku przylegających do siebie pałaców, budowanych od 1559 roku, wszystkie w podobnej konwencji. Znaczy z jasnego piaskowca i różnorakimi kolorowymi dekoracjami w środku. Sporo jest zabawy w grę świateł, niektóre pokoje są nieco kiczowate i sprawiające wrażenie domku dla lalek ale generalnie to i tak ładne miejsce. Warto pościerać sandały na pałacowym bruku. Bo tak, w końcu było na tyle ciepło, że mogłem je założyć :)
A co w środku?
Indyjskie wycieczki, tym razem żeńska, chroniona przez przystojniaka w pomarańczowym berecie z pomponem
Słonie, dla odmiany ;) Słoń był fajny, przywiozłem podobnego namalowanego na materiale
Eksponaty mają różną wartość artystyczną
Komnata króla, właściwie jego łazienka. Wanna nas bardzo kusiła bo cała nasza czwórka weszła by do niej wygodnie
Na królewskim tarasie zalęgły się witraże
Oraz nieco upiorna płaskorzeźba
Kolejne przejścia, kolejne kolumny
Fontanna w rzymskim stylu
Jeszcze jedna wanna. Rozmiar jak dla haremu :)
Korytarz w kolorach ruchu ulicznego
Dziedzińce pokryte mozaikami
Lustrzana komnata
Ehm, słoneczko ?
Paw był śliczny, wykonany z mozaiki układanej z dużym pietyzmem
Okno na świat
Wychodzimy na zewnątrz, pilnowany przez śpiącego strażnika letni pawilon
Mały ołtarz mojego ulubionego Ganesha
A wszystkiego pilnuje siedząca w kucki ochrona. Tak w ogóle to cały kraj siedzi w kucki. W dokładnie taki sposób, obie stopy są płasko na ziemi. Dla nas to jest średnio wygodne, wymaga przyzwyczajenia ale dla hindusów to najbardziej popularna pozycja. Je się w kucki, czeka na wszystko w kucki, odpoczywa, czyta, pije Chai Masala, przysypia oraz defekuje oczywiście. Przy okazji, widziałem kilka razy mężczyzn sikających w tej pozycji, co kraj to obyczaj, naprawdę.