Varkala, Indie, listopad 2013
Boso, po ciepłym piasku
Domy na wodzie
To był leniwy dzień. Pełen słońca, chlupotu wody, papierosów na dachu łódki i fotek robionych od niechcenia. Z Kalkuty polecieliśmy na południowy-zachód, do Kochi, później 120 kilometrów samochodem do Alappuzha. Byliśmy tutaj tylko dobę, ale spędzoną spokojnie i bez pośpiechu.
Wszak isnieje…
„Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”
Ryszard Kapuściński – „Podróże z Herodotem”
Dziewczynka z rozlewisk Alappuzha
Matka Teresa. Ta z Kalkuty.
Po torach dworca w Varanasi spacerowała biała krowa. Druga po peronie. Zaskoczeni podbiegliśmy zrobić zdjęcia, na krowach, jak można przypuszczać, to nie zrobiło to wrażenia. W końcu sobie poszły. Pociąg się spóźniał.
Kalyan, sprzedawca masala czaju
Postkolonialny Pałac Wiktorii
Złamię odrobinę konwencję chronologiczną i zamiast napisać o pełnej trudów i znoju historii przejazdu do Kalkuty zacznę od czegoś w zupełnie innym klimacie. Miasto mnie zaskoczyło. Spodziewałem się brudu, hałasu, ulic zatarasowanych ręcznymi bryczkami, takiego większego Varanasi. Zastałem czystą aglomerację z tanim i wygodnym metrem, trasami szybkiego ruchu rozpiętymi na estakadach, pięknymi zabytkami i zieloną trawą. Założyli je Brytyjczycy i nadal czuć w Kalkucie klimat postkolonialny.