Gotowanie w Chinatown
Być w Bangkoku i nie zjeść kolacji w chińskiej dzielnicy to jak pojechać do Zakopanego i nie zjeść oscypka. Nie da się. Jeżeli macie jeszcze jakieś wątpliwości to uważam, że tam się gotuje, piecze, smaży i podaje najlepsze jedzenie na świecie.
Najpierw trzeba tam dotrzeć – jedziemy Tuk-tukiem przez miasto. Tuk-tuk to świetny wynalazek, wygodne trójkołówki ze sporymi silnikami zgrabnie przeciskają się przez wiecznie zakorkowane miasto.
Wysiadamy na Thanon Yao Warat, głównej ulicy chińskiego zamieszania
Mijamy sławne i znane restauracje o niewymawialnych nazwach
Kolorowe sklepy z czymś bliżej nieokreślonym
Skręcamy w którąś z kolei boczną uliczkę, wybór prawie dowolny i idziemy tak długo, aż napotkamy miejsce które nas zachwyci zapachem jedzenia. Zazwyczaj wystarczy kilka metrów …
Zamawiamy, zaczyna się gotowanie. Wszystko świeże i najwyższej jakości, warzywa krojone na naszych oczach, ryby leżące w lodzie ale na ladzie tylko kilka sztuk. Jeżeli się kończą, pomocnik kuchenny biegnie na pobliski targ po następne – jeszcze żywe.
Czekając na zamówienie rozglądamy się dookoła, obok dwie dziewczyny macające swoje telefony, w Bangkoku każdy ma smartfona. Po bruku łażą karaluchy, duże, wielkości kciuka. Warunki higieniczne wyglądają na takie, że inspekcja Sanepidu padłaby natychmiast na zawał ale stół z jedzeniem, naczynia, sztućce i deski do krojenia są bardzo czyste.
Ryba smażona w czosnku, najlepsza ryba jaką jadłem w życiu.
W ramach deseru można zjeść duriana. Durian to najbardziej śmierdzący owoc na świecie, na tyle, że nie można go wnosić do większości hoteli. Za to bardzo smaczny.
Po kolacji obowiązkowo wstępujemy na drinka, oczywiście w wiaderku, w tajskim stylu.
Więcej o jedzeniu w Bangkoku możecie przeczytać na blogu Oli i Grześka, towarzyszy ostatniej podróży. Bardzo zapraszam: http://zinnejbeczki.wordpress.com
Bangkok, Chinatown, listopad 2012