Indonezja zawsze była moim marzeniem. Wyspa Bali, jeszcze kiedy nie podróżowałem tyle co teraz, kojarzyła mi się z największą egzotyką. Tak daleko, dalej niż byłem kiedykolwiek. Ponad 11 tysięcy kilometrów od domu. Pierwszy raz na półkuli południowej.
Pomysł na Indonezję pojawił się w ostatniej chwili, nieplanowany i niezapowiedziany. Od wstępnej rozmowy o wyjeździe, jeszcze nie wiadomo dokąd, aż do spotkania na Okęciu, upłynęły niecałe trzy tygodnie. Jak na taką daleką podróż bardzo niewiele, lecz więcej nie trzeba. Spakować kilka koszulek, kupić przewodnik, sprawdzić, czy szczepienia są ważne, kupić kilka dolarów. Dobrze nam, Polakom, zrobiły arabskie linie lotnicze Emirates i Quatar Airways, teraz daleka Azja jest bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie trzeba latać przez Europę Zachodnią, dokładając godzin w powietrzu i męczarni na lotniskach. Weekend w Dubaju? Czemu nie?
Do Indonezji dotarliśmy właśnie przez Dubaj, spędziliśmy w nim 22 godziny, napiszę o nim w swoim czasie – to prawdziwie księżycowe miasto.
Na początek Jakarta.
Stolica Indonezji, największe miasto Jawy, ponad 10 milionów mieszkańców. Ma opinię najgorszego i najbrzydszego miasta wśród wielkich metropolii azjatyckich i opinię tę w całości potwierdzam. Nie spędziłem tam dużo czasu, przylecieliśmy rano i już następnego dnia o świcie jechaliśmy dalej. Zmęczeni podróżą, przespaliśmy większość czasu w stolicy. Lecz chwilę pozwiedzaliśmy.
Jakarta to hałas, korki i smród spalin. W mieście prawie nie ma chodników, poruszanie się pieszo jest karkołomnym wyczynem. Przechodzenie przez ulicę jest koszmarem, respektowanie pasów dla pieszych i świateł ulicznych wygląda podobnie jak w Indiach, nikt się nimi nie przejmuje, pieszy na ulicy nie ma żadnych praw. Odrobina hazardu jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ale żeby musieć walczyć o życie na krawężniku?
Zniechęceni spacerem podczas dnia, przespaliśmy kilka godzin w hotelu i wieczorem dotarliśmy do Sunda Kelapa. To stary port rybacki, słynny z ekstrawagancko wyglądających łodzi rybackich, wielkich, szerokich, z bardzo wysokimi dziobami. Dotarliśmy tam już po zachodzie, kierowca taksówki pytał się dwa razy, czy na pewno nas tu samych zostawić. W sumie mogło być trochę niebezpiecznie, choć nie było, napotkani lokalni byli zajęci własnymi sprawami i poza chwilową ciekawością nie interesowali się nieco zagubionymi białasami.
Łodzie rybackie w Sunda Kelapa
Zachęceni spacerem po molo, przeszliśmy jeszcze do starej, kolonialnej części miasta, słynnej z restauracji Café Batavia. Droga, choć krótka, zrobiła na nas mocne wrażenie. Idzie się skrajem slumsów. Z lewej i prawej mijaliśmy baraki z blachy falistej, przemykających nieśmiało ludzi, prawie po ciemku, starających się omijać dziury w jezdni wielkości lodówki. Rzadko obawiam się wyciągnąć aparat, nawet w obcym mieście – tym razem został bezpiecznie w plecaku. Natomiast sama Café wygląda jak budynek nie z tego świata, ładna architektura wklejona w nieatrakcyjną okolicę.
Cover Adele na placu, fajnie grali
Na koniec dnia poznaliśmy jeszcze Sajlera. Sajler (nie wiem, czy tak się to pisze – sam bohater nie potrafił przeliterować) jest jednym z milionów bezrobotnych w mieście, łapiących się dorywczych zajęć, żeby tylko jakoś związać koniec z końcem. Wieczorem ogarnia skrzyżowanie. W mieście, w którym nikt nie przestrzega żadnych przepisów ruchu drogowego, przejazd przez niektóre skrzyżowania jest trudny, ciężko skręcić, wjeżdżając pod jadące z przeciwka samochody. I tutaj pojawia się nisza dla Sajlera. Biega po swoim rewirze, kieruje ruchem, zatrzymuje co jakiś czas pędzące pojazdy, często ryzykując własnym życiem, tylko po to, żeby dostać kilkaset indonezyjskich rupii za przeprowadzenie samochodu.
Sajler i jego uliczny chaos
Nie zrobiłem dużo zdjęć w Jakarcie, uciekliśmy stąd tak szybko, jak się dało. Następny przystanek to Yogyakarta, miejsce dużo ciekawsze i ładniejsze. I bardziej dla ludzi …
Pociąg o świcie
Indonezja, Jakarta, kwiecień 2013