Odcinek 20, Mumbai Docks
Klapkiem przez ryby, Mumbai Docks
… czyli jak to się stało, że wylądowaliśmy na targu rybnym w trzecim największym mieście na świecie
A było to tak …
Do Mumbaiu (czyli przemianowanego w 1995 Bombaju) dolecieliśmy późnym popołudniem, już w trójkę czyli w zmniejszonym składzie. I w końcu było naprawdę gorąco, pierwszy dzień prawdziwych tropików! Już lotnisko przywitało nas słońcem i 27 stopniami, w nocy temperatura spadała do 20-22, czyli do temperatury z której cieszyliśmy się w ciągu dnia na północy. Bajka!
Zapakowawszy siebie i bagaże do taksówki ruszyliśmy w stronę naszego hotelu. I tutaj okazało się jak wielkie jest miasto. Gigantyczne! Lotnisko jest w samym środku (nie w centrum ale środku geometrycznym) a do naszego hotelu w staromiejskiej i artystycznej dzielnicy Colaba jechaliśmy dobre dwie godziny (24 km) w makabrycznych korkach. W mieście wg Wiki żyje ponad 12,5 mln mieszkańców (3 miejsce ma świecie) a ponad 21 milionów w aglomeracji! Połowa ludności Polski proszę Państwa, na terenie porównywalnym z Warszawą!!! W Mumbaiu mieszka 20 tys osób na km2, w Warszawie jedynie 3tys, i to widać, wszędzie dookoła. Tłumy ludzi, tłumy samochodów, wysokie budynki, korki…
Ale o Mumbaiu jeszcze napiszę, miałem o rybach, będzie o rybach :)
Pomysł wziął się z jednej sceny z filmu Agneepath widzianego w Jaipurze. W tejże migawce chłopaki ciągnęli przez Bombaj wózek z wielkimi rybami (wyglądały jak tuńczyki ale kto je tam wie). I scena była tak fajna, że cały czas chodziła mi gdzieś po głowie, więc jak tylko zobaczyłem na mapie miasta napis Fish Market Docks wiedziałem, że muszę tam trafić! Udało mi się nawet namówić dziewczyny, nie było łatwo bo wstać trzeba było grubo przed świtem. Już rano, kiedy cudem udało się zwlec z łóżka żal mi się ich zrobiło i powiedziałem, że jak chcecie to śpijcie, ja sam pójdę ale (pełen nadziei), jakby co wychodzę za 10 minut… I to ewidentnie podziałało jak budzik, cała ekipa była gotowa prawie natychmiast.
Daleko nie mieliśmy, może 3 kilometry, prowadziła nas nokiowa nawigacja i zapach ryb, coraz silniejszy w miarę zbliżania się do celu. Do doków dotarliśmy kiedy jeszcze było zupełnie ciemno, pomost już nie spał, oj nie…
W dokach było gwarno jak w centrum miasta w godzinach lunchu, ciężarówki, wózki z rybami, nawoływania cumujących kutry młodych chłopaków, kobiety z wielkimi miskami z krewetkami na głowach, wszystko przeciskało się przez tłum już sprzedających ryby handlowców, marynarzy i sprzedawców lodu.
Proszę Państwa, to było obłęd! Ścisk, tłum, desperacja żeby dotrzeć jak najszybciej z rybami na dobre miejsce do sprzedaży, rozładować kuter, nie rozsypać krewetek czy nie zrzucić wielkich ryb z prostokątnych wózków. Tempo w jakim to wszystko się działo spowodowało, że dobre 15 minut staliśmy wciśnięci gdzieś w kąt, nie mając odwagi włączyć się w ten chaotyczny ruch. Niesamowite wrażenia!
Pikanterii dodawał fakt, że w dokach nie można robić zdjęć. Obok, znajduje się baza wojskowa, co prawda policji nie było widać ale kilka osób zwróciło mi uwagę, żebym się za bardzo z aparatem nie wychylał. Natomiast większość rybaków była nami zachwycona, to jest takie miejsce gdzie turyści się nie pojawiają, zrobiliśmy wśród nich wielkie wrażenie!
Błąkałem się po targu spory kawałek czasu, rozmawiałem z dumnymi z połowu kapitanami kutrów, oglądałem wielkie ryby i małe rybeczki, przeciskałem się przez tłum kobiet noszących połów. Buty po tym wszystkim śmierdziały mi rybami tak straszliwie, że były nie do umycia na miejscu. Do końca wyjazdu zamieszały w hermetycznej torbie, nawet lecąc do Polski miałem na nogach sandały. Dopiero w domu, po dwukrotnym praniu przestały mieć zapach doków :)
Rybak podaje połów na brzeg
Segregacja drobnicy
Już po rozładunku, rybacy czekają na wypłatę
Klar na łajbie
Jeszcze jeden rozładunek, śliskie ryby były rzucane na brzeg
Załoga dumnie je prezentowała
Wszystko się dzieje na betonie pomostu, pełnym brudnej wody i rybich łusek
Segregacja i wielkie kosze do noszenia połowu
Sprzedawca lodu
Część handlowa doku, do wyboru, do koloru!
Kupi Pan rybkę?
A może większą? ;)
Na koniec, idąc z powrotem do hotelu (rozumiecie: prysznic, oddanie ubrań do prania…) zjedliśmy ciastko i wypiliśmy kawę (48 rupii) w jednej z najbrudniejszych i najpaskudniejszych knajp jakie widziałem w życiu. Nazywała się Cafe de France i była dla odmiany muzułmańska. Niesamowite jak bardzo zmieniła się moja wrażliwość na brud, smród i syf w ciągu tych dwóch tygodni :) Ale kawa, choć podana w brudnych filiżankach była rewelacyjna!
PS. Na kolację oczywiście były ryby :D