Notka o podróży najbardziej stromą, krętą i wymagającą drogą jaką jechałem w życiu.
Siedzieliśmy w knajpce na plaży, na brzegu morza Jawajskiego. Wioska nazywała się Amed, mało domków rozsianych wzdłuż drogi. Z prawej dżungla, z lewej plaża. Dużo domków z pokojami do wynajęcia, hippisowski klimat, trochę białych. Skutery hałasują, dzieciaki przebiegają przez ulicę. Pachnie solą.
Jedliśmy rybę, chyba Barrakudę. Z ryżem. Ryż w Azji jest doskonały, w odróżnieniu od tego przetworzonego dostępnego w polskich sklepach ma smak. Za mną szumiał przypływ, przede mną zbocze góry Seraya, stromego wzniesienia na wschodnim krańcu Bali. Nad górą kłębiły się ciemne chmury, gdzieś tam padało, może była burza. Stamtąd przyjechaliśmy i tamtędy mieliśmy wracać.
– Wróćmy drogą wzdłuż wybrzeża – powiedziałem.
– Tą stromą i krętą? Tą która nawet na mapie wygląda na bardzo trudną? Boję się.
– Chodź, będzie fajnie, zaufaj mi.
Zaufała. Pojechaliśmy.
Droga była stroma i kręta. Najbardziej wymagająca z dróg jakie jechałem. Nie umywają się do niej mazurskie ścieżki, nawet kręte drogi alpejskie są prostsze. Mnóstwo zakrętów po 180 stopni, ostro górę, ostro w dół. Podjeżdżając pod górę skuter zwalniał, mimo desperacko kręconej manetki gazu. Zjeżdżając w dół przyśpieszaliśmy mimo wciśniętych mocno pedałów obu hamulców. Dużo dziur. Piasek, liście i krzaki. Nie widać co za zakrętem, na szczęście ruchu nie było bo nie zawsze udawało mi się utrzymać właściwy pas ruchu. Było już po 17, zaczynało robić się ciemno.
Po drodze trochę domków, raz na kilka kilometrów. Strumienie wody, małe rzeki przepływające wprost przez szosę. Pierwszą przejechałem bardzo ostrożnie, Maja przeszła na piechotę. Woda zamoczyła mi stopy. Mnóstwo dzieciaków idących do najbliższego strumienia, z małymi wiaderkami, gąbkami i mydłem. Szli na wieczorną kąpiel, umyć brudne ciała po całym dniu w tropikalnym upale. Rozbawionych, chichoczących, wesołych i radosnych. Zatrzymywały nas, dotykały, przybijały piątki. Pytały co nas tutaj przywiało, cieszyły się, nie chciały puścić dalej. Biali tu nie docierają. Trudna, górska droga, łatwo spaść, ześlizgnąć się ze skarpy prosto do oceanu. Zginąć na balijskich bezdrożach, w bezkształtnej masie metalu, plastiku, gumy, gruzu i liści palmowych.
Było coraz ciemniej, spieszyliśmy się, chciałem wyjechać z tej drogi przed zapadnięciem ciemności. Była wymagająca nawet wtedy kiedy coś widziałem, w słabych lampach skutera byłaby ekstremalnie trudna. Byłem już zmęczony, pracowały nadgarstki, mięśnie spinały się podczas walki z hamulcami. Dobrze, że kilka lat jeździłem na motocyklu, doświadczenie zaprocentowało. Skuter podskakiwał, wjeżdżając pod górę pochylaliśmy się oboje do przodu, czując, że jest tak stromo, że przednie koło traci przyczepność. Miałem chwilę zwątpienia, w jakiejś 1/3 drogi. Może zawrócić?
Nie zawróciliśmy, jechaliśmy dalej.
Ojciec i syn. Polskie mentolowe papierosy bardzo mu smakowały.
Dolina ryżem wypełniona.
Przestrzeń.
Dom nad oceanem.
Dojechaliśmy bezpiecznie, ostanie kilometry już w zupełnej ciemności. Zmęczeni, ale bardzo radośni, droga nas nie pokonała. Z tarczą, nie na tarczy.
Zdjęcia do notki zostały wykonane następnego dnia, przejechaliśmy nadmorską drogą raz jeszcze, w pełnym słońcu. Drugi raz już nie była taka straszna, w sumie to była bardzo miła wycieczka. Ostatni dzień pobytu na Bali.
Na koniec fotka niczego, ot słup latarni morskiej. W miejscu w którym morze Jawajskie miesza się z oceanem Indyjskim. Ma dla mnie znaczenie, to najdalsze od domu miejsce w którym byłem. 11077 kilometrów od domu. Całkiem daleko a tak blisko.
Indonezja, Bali, kwiecień 2013