Rybak na targu rybnym, Kochi.
Kochi. Idę wolnym krokiem, po prostu kręcę się po mieście. Ktoś chce mi coś sprzedać, coś pokazać, zaprosić na kolację do swojej restauracji. Naganiacz. Uśmiecham się i dziękuję. Fotografuję leniwie.
Wybrzeże pachnie rybą. Tutaj stoją słynne chińskie sieci, tutaj koncentruje się życie miasta. Stoisko z kalmarami sąsiaduje z watą cukrową. Kilku białych, niedużo, większość turystów to hindusi. Na brzeg ściąga mnie intensywny zapach ryby i głośny harmider. Podchodzę bliżej. Po małym, betonowym nabrzeżu kręci się mnóstwo mężczyzn, nie ma ani jednej kobiety. Czekają, rozmawiają nerwowo. Obok stoją puste pudła, dalej wielkie kosze, złożone jeden w drugi. Gotowe na połów.
Jest 18, może chwilę później, słońce już zaszło. Zaczynają przypływać rybacy. Znużeni, spaleni słońcem, cali w soli. Łodzie wbijają się w śmieci na brzegu. Wyskakują z łodzi i zaczynają nosić połów, kosze poszły w ruch. Pilnuje ich czujny skiper, każdy transport na brzeg jest skrzętnie odnotowywany. Noszą ryby, wielkie i takie malutkie, kalmary złośliwie wyślizgują się z rąk. Średnia cena ryby na targu to 4500 rupii za 10 kilogramów, duża Accura, kosztuje 15 tysięcy. Waży kilkadziesiąt kilogramów. Dla rybaka to mnóstwo pieniędzy a przebicie pomiędzy targiem a marketem rybnym kilkaset metrów dalej jest co najmniej dwukrotne. W restauracjach wielokrotnie większe, dzwonek ryby kosztuje 400-500 rupii.
Trwają licytacje, broker głośno wykrzykuje ceny, gwałtownie macha rękami. Widać emocje, cena rośnie. Rybak przysłuchuje się z drugiego rzędu, to jego zarobek. Brokerów było kilku, zarabiają na procencie od transakcji. Kiepsko mówią po angielsku, z rybakami w ogóle nie mogę się dogadać. Proszę lokalnego o pomoc, też ma kłopoty. Ludzie morza używają własnego dialektu, szczur lądowy nic nie zrozumie.
Broker pilnuje ważenia towaru, natomiast dla rybaka szczegółowa waga ryb nie ma znaczenia, waży się żeby zapobiec kradzieżom w transporcie. Jakiś bogaty kupiec kupuje większość Accur, w rzędzie leży kilkanaście dużych ryb. Kupił też kilkanaście koszy kalmarów. Przebijał o 50%, pewnie ma całą sieć restauracji.
Dwie łódki dopłynęły na żaglach, nie mieli już benzyny. Rybak przy dobrym połowie może zarobić na czysto 1000 rupii, skiper dwa razy więcej. Mają jeszcze jakieś opłaty, ale nikt mi nie potrafił dokładnie wytłumaczyć jakie, może chodziło o podatki. Nie zawsze mają szczęście, z rybami nigdy nic nie wiadomo. Może tym razem dzień na morzu się opłaci.
Na targu poznałem dwóch chłopaków, Bijesh A Qube i Shaiju. Odwiedzali przyjaciela, który po wypadku samochodowym, leżał w szpitalu. Na targ zajrzeli jako turyści. Mili i ciekawi kręcącego się w nietypowym miejscu białego. Próbowali tłumaczyć słowa rybaków i brokerów, bardzo im dziękuję.
Na kolację jem kalmary. Są bardzo smaczne.
Kochi, Kerala, Indie, listopad 2013