Zuu Htet, dziewczynka z jeziora Inle.
Właściciel łódki jest młody i ogorzały, przedstawia się imieniem Khant Win i niewiele mówi. Przez cały dzień wypowiedział zaledwie kilka zdań – cześć, wsiadajcie, siadajcie na krzesłach, musimy zatankować, płyniemy. Nie mówi po angielsku – myślę – i żałuję, chciałbym porozmawiać z rybakiem z Inle. Ubrany w spranego T-shirta siedzi na rufie i obsługuje wielki, ryczący silnik. Prawie nie zwraca na nas uwagi.
Tak pływamy prawie cały dzień, od punku do punku, po wielkim jeziorze. Oglądamy kilka miejscówek z turystycznego kanonu, jakieś manufaktury papierosów, ze dwa sklepy, warsztat tkacki. Szybko z nich uciekamy, otoczeni japońskimi turystami nie czujemy się na miejscu. Poproszony żeby pokazał nam miejsca bardziej lokalne zawiózł nas na targ, o tym będzie następna notka. Długo pływamy przez wioski, nie robię dużej ilości zdjęć – południowe, ostre światło nie sprzyja fotografii, ale oglądamy z ciekawością. Chłoniemy. Zachwycamy się.
W końcu lądujemy gdzieś na brzegu, prawie pod koniec dnia. Oglądamy klasztor słynny z latających kotów. Koty, tresowane przez mnichów jako atrakcja turystyczna, podobno potrafią skakać przez przeszkody. Nie skakały, razem z mnichami zaległy na rozciągniętych na deskach podłogi dywanach i drzemią. W tym upale trudno inaczej.
Usiedliśmy na murku niedaleko naszej łodzi. Piję kawę z puszki, reklamowaną jako mrożoną. Sprzedawczyni wyciągnęła ją z lodu, ale ma temperaturę ciepłej zupy. Odpoczywamy.
Wtem podchodzi do nas nasz skipper, uśmiecha się niepewnie. To uśmiech zażenowania, po kilku pobytach w Azji nauczyłem się je rozróżniać. Chłopak czuje się niezręcznie, zbiera słowa. Uśmiecham się zachęcająco do niego.
– Przepraszam, głupio mi, mam taką sprawę – mówi nienaganną angielszczyzną.
– Tak?
– Mówiliście, że chcielibyście zobaczyć coś autentycznego …
– Tak?
– Bo – uśmiecha się z jeszcze większym zażenowaniem – mam kłopot, muszę przewieźć maszynę do szycia z domu do miasta. To po drodze, tylko chwila. Czy chcecie zobaczyć jak mieszka moja rodzina?
– Jasne! – i zrywam się na nogi z uśmiechem od ucha do ucha.
Odwiedziliśmy birmański dom na palach, na środku jeziora. Poznaliśmy rodzinę Khant Win, jego rodziców ośmioletnią siostrę Zuu Htet i dwójkę innych dzieci – jej przyjaciół. To był świetny moment. Kilka zdjęć ze środka.
Podpływamy do domu, musieliśmy się przecisnąć przez bardzo wąski pas czystej wody wśród trzcin. Dom bardzo okazały, dwupiętrowy.
Przyjaciele Zuu Htet, lat 9 i 11. Khant Win nie znał imion więc ich nie podam.
Dzieciaki.
Ośmioletnia Zuu Htet z wielkim misiem na plecach. Po kilku minutach dzieciakom znudziło się latanie dookoła nas i zaczęły przynosić misie i zabawki. Chyba wszystkie jakie miały.
Wnętrze domu na wodzie, w środku telewizor podłączony do anteny satelitarnej, radio, lodówka. Także urządzenie do gotowania ryżu.
Maszyna do szycia załadowana, czas odpływać. To była świetna wizyta.
I popłynęli z ładunkiem dalej.
Inle Lake, Myanmar (Birma), marzec 2014