Kuba, dzień 10
Długo nie pisałem, chwilowy brak weny twórczej zapewne. Ale się poprawiam:)
Rybak, prowincja Oriente
Niestety musieliśmy opuścić Santiago bez tańca, podróż wzywała. Wyruszyliśmy prawie na sam koniec wyspy, do Baracoa czyli pierwszej, historycznej stolicy Kuby.
Wyjechać z Santiago prosto nie jest, na skrzyżowaniu wyjazdówki z autostradą pogubiliśmy się zupełnie i przejechaliśmy je cztery razy. Znaczy we wszystkich możliwych kierunkach, lekko nie było. Za to dalej droga jest piękna, najpierw się jedzie wzdłuż wybrzeża morza Karaibskiego, przez odludną część kraju, później przez góry. Jest pusto, mało kto już się w tamte rejony zapuszcza, turystów w ogóle nie widać. Po drodze przejeżdża się niedaleko amerykańskiej bazy Guantanamo, nie dojechaliśmy do niej, przegapiliśmy skręt. Zresztą to zamknięta strefa i nie można wjechać do środka. Za to dookoła jest masę stref militarnych, posterunki wojska, zasieki wzdłuż lasu. Nigdy nie byłem bliżej USA, no może poza lotem nad Florydą ale wtedy było „w dół”.
Samo miasto Guantanamo jest podobno mało ciekawe, ominęliśmy bokiem, na uwagę zwraca tylko naprawdę świetnie oznaczona droga, jak na lokalne warunki ewenement.
Było ciepło, bardzo ciepło. Gorący wiatr znad morza, fale rozbijające się o brzeg…
Później góry, najdalej wysunięty na wschód łańcuch Kuby czyli Sierra del Purial. Nie są jakieś specjalnie imponujące, najwyższy szczyt ma 559 metrów, mój GPS pokazywał maksymalnie 420 ale droga przez nie jest niesamowicie urozmaicona a krajobrazy piękne. I puste. W kilku miejscach, na najładniejszych punktach widokowych czekają lokalni sprzedawcy bananów albo innych lokalnych specjałów. Każdy pojawiający się samochód wzbudza gorączkowy ruch, a nóż się zatrzymają, może coś kupią? Okolica słynie z produkcji kawy i czekolady, oba specjały są ciężko na Kubie dostępne (z kawą lepiej) i obu warto spróbować.
Na koniec Baracoa, przyjechaliśmy pod wieczór, kolacja i w miasto. Opowiem więcej o nim w następnej notce, w każdym razie jest piękne i bardzo przyjazne, warto przejechać całą wyspę żeby tam trafić.
Baracoa wieczorem
Skoro przy jedzeniu jesteśmy to chwilkę o kulinariach. To nieprawda, że na Kubie nie można dobrze zjeść. Można, nawet świetnie. Trzeba tylko mieć walutę.
Przeciętny, biedny Kubańczyk ma niewesoło, podstawą diety jest ryż i ciemna fasola, w proporcjach i konsystencji różnej. Z owocami też jest średnio, powszechnie dostępne i tanie są banany, inne tropikalne owoce też można kupić ale kosztują zdecydowanie więcej. Nic dziwnego, Kuba importuje 70% żywności a pewnie z 50% pól uprawnych to produkcja trzciny cukrowej, z której można wyprodukować tylko cukier i rum. Tak więc rum jest tani. Z mięsa są głównie kurczaki, podawane różne, zazwyczaj w lokalnym odpowiedniku fastfoodów, można też kupić kawałki pizzy (raczej niejadalnej). W Hawanie przysmakiem lunchowym są kupowane na ulicy bułki z mortadelą, da się na tym przeżyć choć smakują nijako. Pojęcia wędlin raczej nie ma, poza wspomnianą mortadelą i imitacją hiszpańskiej czerwonej kiełbasy (widzieliśmy raz). Z warzywami też jest krucho, biała kapusta, sałata, czasem ogórki i pomidory – to wszystko co można dostać, ale i z tym są kłopoty.
Mając pieniądze jest już dużo lepiej, są owoce, w zasadzie dowolne tropikalne, owoce morza – głównie krewetki i langusty – pyszne!, ryby a nawet mięso. To ostatnie jest drogie i nawet dla turysty ciężko dostępne, naprawdę rarytas.
Budka z pizzą, Baracoa
Pyszna jest zupa z kurczaka, śmiesznie robiona, w kolorze dyniowo-pomarańczowym, grillowane langusty i ryby.
Na koniec bardzo dziękuję wszystkim którzy zagłosowali na mój blog w konkursie na Blog Roku 2009 :)