Kuba, dzień 9
Po szybkim, serowym śniadaniu bo jak pisałem wczoraj w Bayamo nic innego do jedzenia nie było i krótkim spacerze po mieście wpakowaliśmy graty do plecaka, plecak do samochodu i w drogę. Cel to Santiago de Cuba, miejsce słynące z muzyki i tańca.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Sanktuarium Matki Boskiej w El Cobre – najważniejszym miejscu katolików na wyspie. Miejsce jest tłumnie oblegane przez pielgrzymów i bardzo ładnie położone na wzgórzu otoczonym małymi, intensywnie zielonymi górami. Ciekawy jest zwyczaj zostawiania przez pielgrzymów bukietów słoneczników i karteczek z prośbami i podziękowaniami owiniętymi dookoła świec. Jeżeli przypadkiem zapomniałeś z domu słonecznika, nie ma problemu, można go dostać od tłumnie kłębiących się sprzedawców po drodze.
Sanktuarium
I okolice
Później już Santiago. Nawigacja po mieście bez problemu, trafiliśmy do naszego noclegu natychmiast i bez błądzenia – byliśmy w tym coraz lepsi. Krótki prysznic i w miasto, a jest warte oglądania. Jest bardzo duże, drugie co do liczby mieszkańców na wyspie – prawie pół miliona. Otacza zatokę, ma całkiem spory port, ładne centrum na wzgórzach i satelitarne dzielnice mieszkalne. Jest też bardzo, bardzo zatłoczone, ulice są spowite kłębami spalin – aż ciężko się oddycha. Jeszcze napiszę o ekologii na Kubie, na razie roboczo przyjmiemy, że w temacie transportu to takowa nie istnieje. 99% samochodów, zwłaszcza ciężarówek, w Europie nigdy by nie przeszło przeglądu technicznego, czasem nie widać ulicy w czarnej chmurze wydobywającej się z rur wydechowych. Centrum miasta jest bardzo ładne, począwszy od monumentalnej katedry na głównym placu miasta, poprzez strome uliczki w stronę portu aż po dalej położoną, monumentalną i górującą nad wejściem do zatoki twierdzę Castillo de San Pedro de la Roca.
Santiago, wersja turystyczna
i mniej…
Do twierdzy trafiliśmy przed zachodem słońca, akurat na ceremonię wystrzału armatniego. Częściowo żeńska i atrakcyjna ekipa ubrana w stare mundury ładowała to działo z pół godziny, natomiast wystrzał był raczej mało efektowny. Cichy, bezdymny huk i skromny plusk wody kilkaset metrów dalej. Jakby w takim tempie bronili wejścia do portu, to wpłynęła by do niego zapewne cała armada ale jako przejaw tradycji sprawdza się nieźle.
Zamek Castillo de San Pedro de la Roca i zatoka
Ekipa od bombardowania
Ludzie w Santiago są bardzo mili, nawet taksówkarze, ten wiozący nas z zamku pojechał z powrotem inną trasą tylko po to, żeby pokazać nam widok na zatokę.
Widok na katedrę z dachu
Kubańczycy grajacy w szachy
Późnej były krewetki, dużo krewetek i beef on the roof – czyli kolacja na dachu Hotelu Casa Granda. Jedzenie niezłe, widok obłędny, polecam wszystkim. Na koniec wieczoru mieliśmy w planach tańce, w końcu Santiago słynie z muzyki, energetycznej, karaibskiej i bardzo dobrej. Ale po kolacji położyliśmy się, tylko na chwilę, taka krótka drzemka. I zmęczeni już mocno podróżą przespaliśmy równo 11 godzin…