Kuba, dzień 11
Dzisiaj będzie mało tekstu bo dzień był wyjątkowo pechowy. Było gorąco, bardzo gorąco. Brak termometru powodował, że nie mogę określić jak bardzo, ale tak z 35 stopni Celsjusza, wilgotność z 90%.
Na szczęście nie jechaliśmy daleko bo klimatyzacja nie dawała rady. Pokręciliśmy się tylko dookoła, po mieście i okolicach.
Prawda, że fajny sposób na mycie samochodów?
Casa dla Kubańczyków, zawsze bardziej zaniedbane niż te dla turystów
Falochron
Życie ulicy
Sala telewizyjna na rynku miasta
Baracoa ze wzgórza
Na popołudnie w planach mieliśmy koniec Kuby czyli latarnię morską na wschodnim krańcu wyspy, przylądek Maisi. Latarnia wystąpiła w postaci znaczącego drugiego planu w filmie „Viva Cuba” – warto zobaczyć. Niestety turysta dotrzeć do niej nie może, kilkadziesiąt kilometrów przed przylądkiem, na malowniczej górskiej drodze stoi szlaban i dwóch smętnych panów w zielonych mundurach. Strefa militarna, turystom wstęp wzbroniony. Ciekawe co tam poza latarnią jest …
Piękna zieleń i drogi jak na Maderze, fotki z najdalszego miejsca na wyspie do którego moze dotrzeć turysta
A na koniec jeździliśmy w poszukiwaniu plaży, docelowej nie znaleźliśmy, za to inną dziką i owszem. I okazało się przy okazji, że droga Baracoa – Moa, którą mieliśmy jechać następnego dnia jest dla naszego Peugota zupełnie nieprzejezdna, kawałek 8 km zajął nam ok 45 min, koszmar. Drogi nawet nie ma na planie który dostaliśmy z samochodem.
Dzika plaża przy drodze Baracoa-Moa
A czemu dzień był pechowy? Bo gorący, duszny i męczący. I samochód miał pecha, raz, odkręcił mi się przewód od akumulatora i to akurat przed szlabanem wojskowym (zieloni wykazali umiarkowane zainteresowanie), dwa łupnąłem czymś zawieszeniem – aż się bałem, że coś poszło. Na szczęście przetrwał.