– Chcecie zobaczyć błękitny ogień? – zapytał przewodnik, pokazując na komórce kilka zdjęć. Telefon był stary, a ekran tak starty, że aż matowy. Jednak zdjęcie zrobiło na nas wrażenie – miejsce wyglądało tak nierealne, że prawie nie z tego świata.
– Pobudka o pierwszej w nocy. Zapukamy.
To już kolejna nieprzespana noc, czwarta albo piąta z rzędu. Nakładają się na siebie resztki jet-laga, szybkie tempo podróży, wstawanie o barbarzyńskich porach i zdjęcia o świcie. Nocami budzą nas muzułmańskie zawodzenia, przez pierwsze dni egzotyczne, później męczące. Są głośne, roznoszą się po mieście, nadawane w eter przez niskiej jakości, ale potężne megafony. Trudno rozróżnić słowa, nie znamy języka, a głosy muezinów zlewają się w jeden melodyjny hałas. Któreś nocy odzywały się co godzinę, trwając prawie pół. Nie da się zasnąć.
O pierwszej budzą nas wszystkie komórki na raz. Ledwo żywy zwlekam się z łóżka i pomimo chłodu wchodzę pod lodowaty prysznic. Nie ma ciepłej wody, łazienka jest paskudna, reszta pokoju tylko trochę lepsza. Nocowaliśmy w hotelu, który miał swoje najlepsze dni kilkadziesiąt lat temu, dzisiaj pozostał kolonialny budynek z odłażącą żółtą farbą i nieczynna fontanna. Na prospekcie reklamowym wyglądał dużo lepiej.
Kawa jest mocna, obsługa zapobiegawczo przygotowała wielkie termosy. Piję ją łapczywie próbując zabić senność, bez skutku. Ktoś mi wciska pudełko ze śniadaniem, w środku dwa tosty i jajko. Jem mechanicznie, a tosty smakują jak trociny. Marzę o śnie, a wizja błękitnego ognia, który chcemy zobaczyć, już nie jest tak atrakcyjna jak wczoraj.
Jedziemy godzinę, obok równie nieprzytomni Holendrzy, mała grupa, w sumie może 10 osób. Kiedy wysiadamy w kompletnych ciemnościach, jest już druga. Mimo, że na niebie świeci księżyc, nic nie widać, dżungla zasłania światło. Włączam czołówkę, zakładam na głowę, poprawiam plecak. Długa droga przed nami.
Pierwsze kilkaset metrów jest łatwo – małe wzniesienie i równy szlak. Idę pierwszy, w swoim tempie. W świetle latarek grupa trzyma się razem, ktoś rozmawia, śmieje się. Nic nie mówię, oszczędzam oddech. Wiem, że będzie ciężej.
Później już nikt nie rozmawia, śmiechy ucichły. Słychać tylko sapiące oddechy, grupa się rozciąga. Tych z tyłu już nie widać. Przewodnik idzie na końcu, kontroluje grupę. Chwilę kłócę się z Mają, zabieram jej statyw. Ja – jakoś daję radę, jej jest coraz trudniej. To tylko niecałe dwa kilo a jednak tak wiele.
Jest stromo. Wysiłek nas rozgrzewa, po plecach płynie mi strużka potu, ale reszta ciała marznie. Jest wysoko, coraz wyżej. Dobrze, że wchodzimy w nocy – w dzień, w upale byłoby ciężej. Stajemy, odpoczywamy, długo czekamy na resztę grupy. Na końcu idą Anna i Fabian, on jest w niezłej kondycji, nawet zapala papierosa podczas postoju, ona wygląda gorzej. Ledwo idzie, ciężko usiadła na poboczu, prawie upadła. Holenderska służba penitencjarna słabo dba o kondycję swoich pracowników.
W połowie drogi zaczynam czuć siarkę. Z każdym krokiem opary są coraz gęstsze, wciągam w płuca wyziewy, coraz ciężej oddychać. Zakładam chustkę, zasłaniam usta, niewiele pomaga. Idziemy i dyszymy, krok za krokiem.
Po dwóch godzinach docieramy do krateru, nadal jest ciemno. Jest zimno, może 2-3 stopnie. Mam mokrą koszulkę, oddychająca tkanina nie zdaje egzaminu. Zakładam polar na gołe ciało, koszulkę na zewnątrz, jest lepiej. Oddaję Mai kurtkę i czapkę, jej kurtka została w busie na dole, nie spodziewaliśmy się tak niskiej temperatury. Rozstawiam statyw.
Błękitny ogień widać, ale rozczarowuje. Dwa małe ogieńki widoczne z daleka, w kompletnej ciemności. Trzeba by zejść na dół, ale nie ma jak, jest bardzo ciemno. Nie widać drogi, nie wiadomo którędy, dookoła skały. Oprócz naszej grupy są dwie inne, jedna z nich to Japończycy . Gotują coś do jedzenia i śpiewają. Choć to zakazane, zapalam papierosa, wciągany w płuca dym miesza się z wyziewami siarki. Kaszlę. Wszyscy czekamy na świt.
Robi się jaśniej, grupki się rozłażą, ludzie robią zdjęcia. Krajobraz jest jak na Księżycu, szarobure skały, ciężkie powietrze. Chodzimy dookoła, chcę zejść na dół do kopalni, ale zejścia pilnuje przewodnik, mówi, że to niebezpiecznie. Na dole zginęło kilku górników, francuski turysta w 2007 roku spadł na skały. Pojawia się górnik, jeden, niesie kosze z siarką. Staje pośrodku turystów, pozuje. Oczekuje zapłaty za zdjęcia. Nie podchodzę, nie tego poziomu autentyczności tu szukałem. Grupa szybko się nudzi i zaczyna kierować się w stronę drogi powrotnej, krater pustoszeje.
Oddaję Mai statyw i schodzę w stronę kopalni. Coraz lepiej ją widać, intensywna żółć wyłania się z kłębów dymu. W tle widać jezioro, piękne, błękitne. Niebezpieczne – bo to prawie kwas siarkowy. Woła mnie przewodnik, odradza zejście. Odkrzykuję, że tylko kilka metrów i wracam. Ucicha. Idę.
Jestem sam. Schodzę powoli, ścieżka jest wąska i kamienista. Górnicy pokonują ją w klapkach, dwa razy dziennie. Z koszami siarki, ważącymi 80-100 kilogramów to ogromny wysiłek, bolą plecy, płuca pękają od wysiłku. Ja mam na sobie buty trekkingowe, a i tak często się osuwam. Droga jest trudna, grunt zapada się pod nogami.
Im niżej, tym gorzej się oddycha, opary siarki wciskają się do ust, czuję jej posmak mimo chusty na twarzy. Słyszę jak zaniepokojona Maja do mnie krzyczy, zniknąłem jej z oczu kilka minut temu. Dochodzę do dwóch-trzecich drogi, widzę samotnego górnika, waham się pomiędzy zejściem na sam dół, do kopalni a powrotem. Górnik ładuje bloki siarki i powoli wchodzi, czekam na niego.
Górnik jest w stanie zarobić około 10-13 USD (50-75 tysięcy rupii) dziennie. To duża suma dla lokalnych, a mimo ekstremalnych warunków, praca jest pożądana. Górnicy zazwyczaj pracują bez żadnych zabezpieczeń, sporadycznie używają masek gazowych. Filtry są drogie a maski szybko się psują, kwas niszczy je błyskawicznie. Całe wyposażenie trzeba zanieść do kopalni na własnych plecach. Średnia długość życia górników nie przekracza 40 lat, pierwsze padają płuca.
Górnik idzie bardzo powoli, robię mu kilka zdjęć. W końcu się zbliża, ugina się pod koszami, z trudem pokonuje kolejne metry. Kładzie kosze na ziemi, bardzo powoli i rozważnie. Odpoczywa dysząc ciężko. Próbuję z nim rozmawiać, nie mówi po angielsku ani słowa, nie chce papierosa. Pokazuje na płuca i kaszle. Jest w moim wieku, ale wygląda dużo starzej. Chwilę siedzimy, tak dużo nas dzieli, a tak blisko siebie się znaleźliśmy. Myślę o tym, ile by pomógł taśmociąg, trochę sprzętu ochronnego. Tak mało a tak wiele.
Żegnam się, wracam. Maja bardzo się denerwowała, cieszy się, że wróciłem cało. Schodzimy z wulkanu, już raźno, droga w dół jest prosta. Mijamy zmęczonych, wspinających się pod górę turystów, kilku górników z pustymi koszami.
W połowie drogi, w punkcie ważenia urobku ktoś chce nam sprzedać figurki z siarki. Nie kupuję, w kieszeni mam dwa kawałki, pewnie wypadły z któregoś kosza. Przywiozłem je do domu.
Siarka wydobyta z kopalni używana jest w procesach wulkanizacji gumy oraz wybielania cukru.
Polecam zdjęcia Oliviera Grunewalda. Autor spędził na wulkanie kilka tygodni, stracił też, w kontakcie z kwasem, sporo sprzętu fotograficznego.
Indonezja, wulkan Ijen, kwiecień 2013