End of Cuba

Kuba, dzień 11

Dzisiaj będzie mało tekstu bo dzień był wyjątkowo pechowy. Było gorąco, bardzo gorąco. Brak termometru powodował, że nie mogę określić jak bardzo, ale tak z 35 stopni Celsjusza, wilgotność z 90%.

Na szczęście nie jechaliśmy daleko bo klimatyzacja nie dawała rady. Pokręciliśmy się tylko dookoła, po mieście i okolicach.

Prawda, że fajny sposób na mycie samochodów?

Casa dla Kubańczyków, zawsze bardziej zaniedbane niż te dla turystów

Falochron

Życie ulicy

Sala telewizyjna na rynku miasta

Baracoa ze wzgórza

Na popołudnie w planach mieliśmy koniec Kuby czyli latarnię morską na wschodnim krańcu wyspy, przylądek Maisi. Latarnia wystąpiła w postaci znaczącego drugiego planu w filmie „Viva Cuba” – warto zobaczyć. Niestety turysta dotrzeć do niej nie może, kilkadziesiąt kilometrów przed przylądkiem, na malowniczej górskiej drodze stoi szlaban i dwóch smętnych panów w zielonych mundurach. Strefa militarna, turystom wstęp wzbroniony. Ciekawe co tam poza latarnią jest …

Piękna zieleń i drogi jak na Maderze, fotki z najdalszego miejsca na wyspie do którego moze dotrzeć turysta

A na koniec jeździliśmy w poszukiwaniu plaży, docelowej nie znaleźliśmy, za to inną dziką i owszem. I okazało się przy okazji, że droga Baracoa – Moa, którą mieliśmy jechać następnego dnia jest dla naszego Peugota zupełnie nieprzejezdna, kawałek 8 km zajął nam ok 45 min, koszmar. Drogi nawet nie ma na planie który dostaliśmy z samochodem.

Dzika plaża przy drodze Baracoa-Moa

A czemu dzień był pechowy? Bo gorący, duszny i męczący. I samochód miał pecha, raz, odkręcił mi się przewód od akumulatora i to akurat przed szlabanem wojskowym (zieloni wykazali umiarkowane zainteresowanie), dwa łupnąłem czymś zawieszeniem – aż się bałem, że coś poszło. Na szczęście przetrwał.

Beef on the roof

Kuba, dzień 10

Długo nie pisałem, chwilowy brak weny twórczej zapewne. Ale się poprawiam:)

Rybak, prowincja Oriente

Niestety musieliśmy opuścić Santiago bez tańca, podróż wzywała. Wyruszyliśmy prawie na sam koniec wyspy, do Baracoa czyli pierwszej, historycznej stolicy Kuby.
Wyjechać z Santiago prosto nie jest, na skrzyżowaniu wyjazdówki z autostradą pogubiliśmy się zupełnie i przejechaliśmy je cztery razy. Znaczy we wszystkich możliwych kierunkach, lekko nie było. Za to dalej droga jest piękna, najpierw się jedzie wzdłuż wybrzeża morza Karaibskiego, przez odludną część kraju, później przez góry. Jest pusto, mało kto już się w tamte rejony zapuszcza, turystów w ogóle nie widać. Po drodze przejeżdża się niedaleko amerykańskiej bazy Guantanamo, nie dojechaliśmy do niej, przegapiliśmy skręt. Zresztą to zamknięta strefa i nie można wjechać do środka. Za to dookoła jest masę stref militarnych, posterunki wojska, zasieki wzdłuż lasu. Nigdy nie byłem bliżej USA, no może poza lotem nad Florydą ale wtedy było „w dół”.

Samo miasto Guantanamo jest podobno mało ciekawe, ominęliśmy bokiem, na uwagę zwraca tylko naprawdę świetnie oznaczona droga, jak na lokalne warunki ewenement.

Było ciepło, bardzo ciepło. Gorący wiatr znad morza, fale rozbijające się o brzeg…

Później góry, najdalej wysunięty na wschód łańcuch Kuby czyli Sierra del Purial. Nie są jakieś specjalnie imponujące, najwyższy szczyt ma 559 metrów, mój GPS pokazywał maksymalnie 420 ale droga przez nie jest niesamowicie urozmaicona a krajobrazy piękne. I puste. W kilku miejscach, na najładniejszych punktach widokowych czekają lokalni sprzedawcy bananów albo innych lokalnych specjałów. Każdy pojawiający się samochód wzbudza gorączkowy ruch, a nóż się zatrzymają, może coś kupią? Okolica słynie z produkcji kawy i czekolady, oba specjały są ciężko na Kubie dostępne (z kawą lepiej) i obu warto spróbować.

Na koniec Baracoa, przyjechaliśmy pod wieczór, kolacja i w miasto. Opowiem więcej o nim w następnej notce, w każdym razie jest piękne i bardzo przyjazne, warto przejechać całą wyspę żeby tam trafić.

Baracoa wieczorem

Skoro przy jedzeniu jesteśmy to chwilkę o kulinariach. To nieprawda, że na Kubie nie można dobrze zjeść. Można, nawet świetnie. Trzeba tylko mieć walutę.

Przeciętny, biedny Kubańczyk ma niewesoło, podstawą diety jest ryż i ciemna fasola, w proporcjach i konsystencji różnej. Z owocami też jest średnio, powszechnie dostępne i tanie są banany, inne tropikalne owoce też można kupić ale kosztują zdecydowanie więcej. Nic dziwnego, Kuba importuje 70% żywności a pewnie z 50% pól uprawnych to produkcja trzciny cukrowej, z której można wyprodukować tylko cukier i rum. Tak więc rum jest tani. Z mięsa są głównie kurczaki, podawane różne, zazwyczaj w lokalnym odpowiedniku fastfoodów, można też kupić kawałki pizzy (raczej niejadalnej). W Hawanie przysmakiem lunchowym są kupowane na ulicy bułki z mortadelą, da się na tym przeżyć choć smakują nijako. Pojęcia wędlin raczej nie ma, poza wspomnianą mortadelą i imitacją hiszpańskiej czerwonej kiełbasy (widzieliśmy raz). Z warzywami też jest krucho, biała kapusta, sałata, czasem ogórki i pomidory – to wszystko co można dostać, ale i z tym są kłopoty.

Mając pieniądze jest już dużo lepiej, są owoce, w zasadzie dowolne tropikalne, owoce morza – głównie krewetki i langusty – pyszne!, ryby a nawet mięso. To ostatnie jest drogie i nawet dla turysty ciężko dostępne, naprawdę rarytas.

Budka z pizzą, Baracoa

Pyszna jest zupa z kurczaka, śmiesznie robiona, w kolorze dyniowo-pomarańczowym, grillowane langusty i ryby.

Na koniec bardzo dziękuję wszystkim którzy zagłosowali na mój blog w konkursie na Blog Roku 2009 :)

Jak tańczylismy w Santiago

Kuba, dzień 9

Po szybkim, serowym śniadaniu bo jak pisałem wczoraj w Bayamo nic innego do jedzenia nie było i krótkim spacerze po mieście wpakowaliśmy graty do plecaka, plecak do samochodu i w drogę. Cel to Santiago de Cuba, miejsce słynące z muzyki i tańca.

Po drodze zatrzymaliśmy się w Sanktuarium Matki Boskiej w El Cobre – najważniejszym miejscu katolików na wyspie. Miejsce jest tłumnie oblegane przez pielgrzymów i bardzo ładnie położone na wzgórzu otoczonym małymi, intensywnie zielonymi górami. Ciekawy jest zwyczaj zostawiania przez pielgrzymów bukietów słoneczników i karteczek z prośbami i podziękowaniami owiniętymi dookoła świec. Jeżeli przypadkiem zapomniałeś z domu słonecznika, nie ma problemu, można go dostać od tłumnie kłębiących się sprzedawców po drodze.

Sanktuarium

I okolice

Później już Santiago. Nawigacja po mieście bez problemu, trafiliśmy do naszego noclegu natychmiast i bez błądzenia – byliśmy w tym coraz lepsi. Krótki prysznic i w miasto, a jest warte oglądania. Jest bardzo duże, drugie co do liczby mieszkańców na wyspie – prawie pół miliona. Otacza zatokę, ma całkiem spory port, ładne centrum na wzgórzach i satelitarne dzielnice mieszkalne. Jest też bardzo, bardzo zatłoczone, ulice są spowite kłębami spalin – aż ciężko się oddycha. Jeszcze napiszę o ekologii na Kubie, na razie roboczo przyjmiemy, że w temacie transportu to takowa nie istnieje. 99% samochodów, zwłaszcza ciężarówek, w Europie nigdy by nie przeszło przeglądu technicznego, czasem nie widać ulicy w czarnej chmurze wydobywającej się z rur wydechowych. Centrum miasta jest bardzo ładne, począwszy od monumentalnej katedry na głównym placu miasta, poprzez strome uliczki w stronę portu aż po dalej położoną, monumentalną i górującą nad wejściem do zatoki twierdzę Castillo de San Pedro de la Roca.

Santiago, wersja turystyczna
i mniej…

Do twierdzy trafiliśmy przed zachodem słońca, akurat na ceremonię wystrzału armatniego. Częściowo żeńska i atrakcyjna ekipa ubrana w stare mundury ładowała to działo z pół godziny, natomiast wystrzał był raczej mało efektowny. Cichy, bezdymny huk i skromny plusk wody kilkaset metrów dalej. Jakby w takim tempie bronili wejścia do portu, to wpłynęła by do niego zapewne cała armada ale jako przejaw tradycji sprawdza się nieźle.

Zamek Castillo de San Pedro de la Roca i zatoka

Ekipa od bombardowania

Ludzie w Santiago są bardzo mili, nawet taksówkarze, ten wiozący nas z zamku pojechał z powrotem inną trasą tylko po to, żeby pokazać nam widok na zatokę.

Widok na katedrę z dachu

Kubańczycy grajacy w szachy

Późnej były krewetki, dużo krewetek i beef on the roof – czyli kolacja na dachu Hotelu Casa Granda. Jedzenie niezłe, widok obłędny, polecam wszystkim. Na koniec wieczoru mieliśmy w planach tańce, w końcu Santiago słynie z muzyki, energetycznej, karaibskiej i bardzo dobrej. Ale po kolacji położyliśmy się, tylko na chwilę, taka krótka drzemka. I zmęczeni już mocno podróżą przespaliśmy równo 11 godzin…

Dlaczego nie ma kawy?

Kuba, dzień 8

Kawy nie było. W kawowym barze przy drodze. W innym punkcie gdzie zatrzymuje się więcej samochodów zepsuł się ekspres, towar zdecydowanie deficytowy. Więc przyjechali smętni panowie i ekspres zabrali. Od tak. Za to barista był bardzo sympatyczny i świetnie mówił po angielsku.

Nie tylko kawy brakuje, są problemy z zaopatrzeniem innych produktów. Brakuje środków żywności, niektóre higieniczne są tylko w sklepach walutowych, brakuje warzyw, mięsa i na przykład długopisów i ołówków. Jadąc na Kubę, gdzieś przeczytaliśmy o długopisach i papierze toaletowym. Z tym drugim nie było problemów, natomiast wielka reklamówka reklamowych długopisów po parę groszy każdy, wielokrotnie nam pomogła. Albo chociażby spowodowała uśmiech i szczere „dziękuję”. Za to można kupić Coca Colę, oryginalną, made in Mexico. I banany, z tymi nie ma problemów w ogóle. Albo z cukrem.

Bo proszę państwa, Kuba cukrem żyje. Gdzieś z 50% upraw to trzcina cukrowa. Gleby są świetne, klimat idealny. Tylko, że rynek zbytu po rozpadzie Związku Radzieckiego padł, ceny surowca spadły więc skutek zabawy w centralne sterowanie gospodarki jest taki, jak był u nas kiedyś. To powoduje, że kraj mający potencjalnie świetne możliwości rolnicze importuje 70% produktów żywnościowych.

Trzcina cukrowa

Było o trzcinie bo dzień był pełen jazdy przez monotonne pola cukrowe. Ciągną się kilometrami, dziesiątkami kilometrów. Jechaliśmy dalej na wschód, w stronę prowincji Oriente. Długa, długa droga, kolejne 500km choć szybko i mało męcząco. Nocleg zaplanowaliśmy w Bayamo, dla odmiany w hotelu, który co prawda był całkiem w porządku, za to nie było w nim nic do jedzenia poza żółtym serem i owocami w puszce.

Miasto jest świetne, ma super atmosferę – bardzo lokalne, kompletnie nieturystyczne i na turystów nieprzygotowane. Nawet lodów nie można kupić, wszystko jest za lokalne pesos. Błądząc wieczorem i szukając fajnego miejsca na kolację trafiliśmy w końcu do najlepszej restauracji w mieście, taką gdzie się czeka w poczekalni i zostaje wprowadzony na salę. Taką, do której się idzie od święta, ładnie ubranym i po to, żeby delektować się za małymi porcjami jedzenia. Faktem jest też to, że była jedyną w której udało się wynegocjować zapłatę walutą. Trochę tam nie pasowaliśmy, my w sandałach i T-shirtach wśród elegancko ubranych Kubańczyków więc zostaliśmy posadzeni nieco na uboczu, naprzeciwko działającej na 100% klimatyzacji (norma w tropikach, jak już jest gdzieś klima to ustawiona na temperaturę lodówki). Za kolację z dwóch dań (przyzwoitą ale nie rzucająca na kolana) zapłaciliśmy 21 zł. Na 2 osoby. A napiwek spokojnie przekroczył 40% zamówienia …

Bayamo, nasza restauracja i scenki miejskie

Polecam też spacer bardzo ciekawym i urokliwym bulwarem.

Ale coś miało być o samochodach, będzie o tablicach rejestracyjnych. Na Kubie są bardzo kolorowe:
– czerwona – turyści
– żółta – mieszkańcy
– błękit – firmy państwowe, busy, taxi
– brąz, zielone – wojsko (nie wiem dlaczego dwa kolory)
– pomarańczowe – kościół
– czarne – dyplomatyczne

Napisała do mnie mieszkająca kiedyś 16 lat na Kubie Klaudia z komentarzem dotyczącym tablic. Okazało się, że trochę uprościłem a części w ogóle nie udało mi się ustalić. Zamieszczam komentarz Klaudii bo bardzo ciekawy i dziękuję!

————————————————————————————–
– czerwona – turyści – TAK i nie ;) bo to ciemna czerwona i zawsze rejestracja zaczyna się na T (turista ;)
– jasna czerwona – to tablica tymczasowa (odróżniamy bo nie zaczyna się na T no i musi zawierać literkę P „prowizoryczna” ;)
– żółta – mieszkańcy – NIE do końca – chodzi o to, że samochód jest Prywatny (czyli należący do osoby prywatnej ;)
– błękit – TAK – Należące do Państwa – firmy państwowe, busy, taxi – taxi też może mieć żółtą bo Państwo pozwoliło na prowadzenie małe przedsiębiorstwa i jest dużo prywatnych taxi :)
– brąz, zielone – wojsko NIE i TAK :)- zielony – to kolor Wojska i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ( m.in. samochodów opancerzonych wożących przywódców: Fidela, Raula, Ministrów) – zawsze jest zaznaczone na dolnym środku tablicy „FAR” lub „MININT”
– oni sami prywatnie mają białe tablice – najrzadziej spotykane na Kubie :) Białe też mają ważni Partyjni (od PCC)
– brąz to kolor Państwowych Instytucji i jak też Kierownictwo (szefowie) niektórych firm państwowych
– pomarańczowe – kościół TAK, ale nie tylko – też używane przez zagranicznych dziennikarzy i przez zagraniczne firmy jeśli druga litera to K :)
– czarne – dyplomatyczne cudzoziemców – TAK – nie obowiązują ich przepisy ruchu drogowego więc trzeba im ustąpić zawsze pierwszeństwo – Ciekawostka: Zawsze składają się z 6 cyfr: trzy pierwsze cyfry to kraj pochodzenia a trzy ostatnie cyfry tablicy wskazują na hierarchię np. -002 to 2 najważniejsza osoba w ambasadzie ;) Literka (na lewym dolnym rogu) mówi też kim jest: D = diplomático, C = consular E =otro estatus
TA wiedza jest bardzo przydatna bo na Kubie mówi się „Powiedz mi czy jeździsz a Ci powiem kim jesteś” ;)
————————————————————————————–

Tablice rejestracyjne (wklejka niezbyt udana ale późno jest …)

Od razu i z daleka widać kto jedzie, czy to Kubańczyk czy turysta więc wiadomo czy zatrzymywać do kontroli, czy nie. Na wszystkich punktach kontrolnych zatrzymywane są samochody z żółtymi tablicami, czerwone przejeżdżają bez problemu. Bo turystom łatwiej podróżować niż Kubańczykom …

Are you Brasil? Or Portugal?

Kuba, dzień 7

Ten dzień miał być czasem odpoczynku od samochodu, który powoli już nam się dawał we znaki. I takim był, cóż to jest bowiem 60 km wobec 3282 które w sumie przejechaliśmy. Rano Trinidad, jedno z najbardziej popularnych miast turystycznych na Kubie. Kolonialne, kiedyś będące jednym z centrów handlu niewolnikami. Częściowo odrestaurowane, począwszy od centralnie położonego Plaza Mayor, poprzez szlak przez miasto, który w niezmienionej postaci występuje we wszystkich znanych mi przewodnikach po wyspie. Reszta jest bardzo zaniedbana, ale czystsza i milsza niż większość miast które widziałem w okolicy. Turystyczny charakter miasta jest ciekawy, przeważająca większość zwiedzających nie nocuje w Trinidadzie, są dowożeni autokarami z enklaw turystycznych jak Varadero, i po kilku godzinach zwiedzania odwożona do hotelu. Skutek jest taki, że miasto jest tłumne od 11 do jakiejś 15-16, później zostają autochtoni i nieliczni turyści którzy jak my odważyli się na indywidualny transport.

Trinidad, ten turystyczny i ten mniej

Turystów na wyspie jest sporo, najwięcej oczywiście w enklawach, wielkich hotelach właściwie odseparowanych od Kuby i Kubańczyków. Miejsca wyglądają jak centra hotelowe w Egipcie, monstrualne hotele, białe plaże, palmy i błękitny ocean. I zero klimatu. Oczywiście warto skorzystać, o ile ktoś lubi wylegiwanie się na plaży, my zresztą się też plażowaliśmy, w sumie może ze dwie-trzy godziny ;). Szukając czegoś takiego pewnie pojechałbym do Tunezji czy Maroka, bliżej i taniej. Niektóre biura podróży organizują wyjazdy łączone, plaża i objazdówka. W Baracoa spotkaliśmy taką grupę polaków, z Rainbow Tour, byli bardzo zadowoleni i polecali. Rzecz w tym, że wiele zależy od przewodnika, dobry jest w stanie pokazać wiele z niesamowitego klimatu wyspy, zły to cóż, wycieczka do Hawany i Trinidadu to nie wszystko…

Najlepiej zawsze pojechać indywidualnie, choć niestety niewiele ludzi się na to odważa, może dlatego, że można tak podróżować od niedawna, zaledwie od połowy lat 90. Samochody turystyczne widać, bo samochodów jest bardzo mało, ale w niektórych miastach turystów było tyle, żeby wypełnić dwie knajpy, może 50-100 osób w mieście liczącym dobre 70 tysięcy mieszkańców. Tytuł notki (pisownia oryginalna) pochodzi z pytania jakie nam zadali współlokatorzy w jednym z Casas, bardzo sympatyczni Francuzi spokojnie podróżujący wynajętym kubańskim samochodem z lat 50’tych. Oczywiście z kierowcą. Francuzów w ogóle jest sporo, innych europejczyków też. Jest trochę Kanadyjczyków, Rosjan, nawet sporo Polaków, także mieszkających w UK. Bo zdecydowanie warto tu przyjechać.

Okolice Trinidadu

Tego dnia zrobiliśmy rundkę dookoła Trinidadu, jest kilka punktów widokowych, malownicza wieża (podobno najwyższa wieża obserwacyjna na Karaibach) oraz kompleks plażowo-hotelowy. Na hotelowej plaży widziałem jedyną na wyspie kobietę opalającą się topless, nie jest to specjalnie popularne na Kubie. Choć chyba nie jest zakazane.

Na zakończenie impreza w Casa de la Trova z genialną, tradycyjną i jazzującą muzyką duetu „Duo Cofradia&”. Mam plytę, obiecuję zamieścić próbkę w notce o muzyce :)

Trinidad wieczorem

My house is full

Kuba, dzień 6

Miały być tematy budowlane, jest tytuł notki, prawie w klimacie ;)

Długo nie pobyliśmy w Cienfuegos, ot noc oraz kilka godzin wieczorem i rano. Miasto warte dłuższego pobytu, jedno z ładniejszych na Kubie, sympatyczna atmosfera i niezbyt dużo turystów. Miasto zostało założone w XIX wieku przez Francuzów, architektura klasycystyczna, w całkiem niezłym stanie i naprawdę śliczna. Naprawdę warto pójść na spacer. I te rewelacyjne mojito … :)

Casa w Cienfuegos

Lekkie śniadanie na tarasie z widokiem na zatokę i w drogę.

Dzisiaj miał być Trinidad, jedno z najsłynniejszych miejsc turystycznych na Kubie. Droga raczej krótka, może 120 km ale oczywiście trochę zamarudziliśmy po drodze.

Najpierw w Delfinarium, trzeba trochę zboczyć z drogi ale warto. Za jedyne 50 CUC można popływać sobie z delfinami. Niesamowita sprawa, ja co prawda nie skorzystałem ale Karolina tak, była zachwycona. Już samo pluskanie się wśród delfinów jest świetną zabawą, nie mówiąc o wszystkich sztuczkach które one robią, dla nagrody ze smacznej ryby. Delfiny widziałem kilka razy, czasem naprawdę wielkie stada, ale nigdy z tak bliska i nigdy dotąd nie miałem okazji żadnego pogłaskać. Bezcenne!

Delfinarium

Po delfinach Wodospad El Nicho, niesamowite, malutkie miejsce schowane gdzieś w górach, z jedną z najgorszych ale bardzo pięknych dróg dojazdowych na wyspie. Idealne miejsce żeby odsapnąć, na chwilę, odpocząć. Po drodze wzięliśmy autostopowiczkę, starszą panią z wioski. Chociaż my jak zawsze pełni chęci do rozmowy nic z tego nie wyszło, Pani znała tylko słowo „stop” ;) Ale cierpliwie czekała, aż skończymy fotografować widoki po drodze.

Wyżej wspomniane widoki, droga do El Nicho

Wodospad El Nicho

Konia z rzędu …, gdzieś po drodze

I na koniec Trinidad, dojechaliśmy przed samym zachodem słońca, krążyliśmy szukając naszej Casa odganiając się od tłumu naciągaczy. Nawigacja łatwa nie była, miasto jak sporo innych na wyspie ma podwójne nazwy ulic, przed i porewolucyjne. Na dokumentach są te nowe, lokalni używają starych, zamieszanie jest spore. Spotkaliśmy też zawodowego przechwytywacza turystów, pokazał nam bowiem wizytówkę Casy której szukaliśmy, powiedział pokazując na nią „My house is full” i próbował zaprowadzić do innej. Ale nie był specjalnie przekonywujący.

Sporo takich naciągaczy spotkaliśmy, zawsze pełno ich w centrach miast czy przy drogach wjazdowych. Kubańczycy żyją z turystów, nie ma się co dziwić. Czasem naciągacze bywają namolni, wtedy najlepiej ignorować, ale zazwyczaj jest to całkiem niezła okazja do rozmowy. I zawsze się zaczyna pytaniem „Where are you from?”, przy czym często jest to jedyne zdanie po angielsku w całej konwersacji. Jak się czegoś szuka na mieście to bardzo pomaga, czegokolwiek by się nie szukało. W Santiago, ktoś do mnie podszedł i spytał czego potrzebuję, taxi, restauracji czy może panienki? Wszystkie potrzeby jak widać mogą być zaspokojone.

Oprócz naciągaczy przeważająca większość ludzi na Kubie jest bardzo miła, przyjacielska, rozmowna i pomocna. Często podchodzą do Ciebie tylko, żeby porozmawiać, czasem coś sprzedać, czasem po prostu po to, żeby pogadać z kimś po angielsku. Nigdzie indziej nie rozmawiałem tyle z ludźmi w obcym kraju. Spytaliśmy się kiedyś w muzeum o drogę, kiedy pani zobaczyła, że idziemy w złym kierunku wybiegła z budynku na ulicę pokazując nam właściwy. Są naprawdę niesamowici. Nie z każdym można porozmawiać o wszystkim, w kraju w którym jest cenzura, bezpieka, donosiciele i systemy szukające określonych słów jak Fidel czy rewolucja w sms’ach trzeba komuś zaufać, żeby na pewne tematy porozmawiać. Ale można. Tylko dobrze znać hiszpański, z angielskim jak już pisałem krucho.

Osobną kategorią są ludzie związani z turystyką, właściciele Casas, taksówkarze czy sprzedawcy w miejscach turystycznych. Żyją z przypływu dewiz, dzięki turystom żyją na zdecydowanie lepszym poziomie, domy są ładniejsze, samochody nowsze, są lepiej odżywieni. Wszystko oczywiście oficjalnie, półoficjalnie a czasem całkiem nielegalnie. Kubańczycy kombinują jak mogą, muszą. Pensja wykształconej farmaceutki na prowincji wynosi ok. 20 CUC, robotnika może 10 a to starcza na 2 obiady w knajpie lub 10-20 litrów benzyny. Robią co mogą, prowadzą Casas, sprzedają banany, kokosy, kawę, cebulę, ser, większość nielegalnie bo bez podatku, w zagrożeniu więzieniem. To poważne przestępstwo. Turyście nic nie grozi, za to sprzedawca może pójść siedzieć na kilka lat.

Bo 20 CUC to tylko 60 zł, ciężko z tego wyżyć prawda?

Sprzedawca plecionych toreb, Trinidad

Na zakończenie, Trinidad słynie z drinka zwanego Chanchanchara, napoju z miodu, rumu i soku cytrynowego. Próbowałem, mocne jak cholera i dobre. Bardzo dobre.

Zaliczka budowlana

Cienfuegos

Fidel, In the middle of nowhere

Wieś w górach

Wodospad El Nicho

W ramach zajawki do tytułu następnej notki fotki wybitnie związane z budownictwem. No może poza wodospadem, ale to zapewne wypadek przy pracy ;)