W Waranasi jest czwarta trzydzieści po południu.
Gorąco i duszno, jest już po lecie, ale jeszcze przed jesienią. Podstarzały, już siwiejący Hindus otwiera kluczem kłódkę wiszącą na szarej skrzynce. Kłódka jest stara, zardzewiała, wiele monsunowych kropel dostało się do środka, ciężko się otwiera. Ustępuje ze zgrzytem. Hindus wyciąga wąż od polewania, długi, czarny i pogięty. Widać na nim czas, widać, że codziennie jest wyciągany, używany i zwijany od nowa. Rozwija go skrupulatnie, prostuje zagięcia, odkręca kurek z wodą. Codziennie myje schody Ghatu Dasaswamedh, zejścia do wód Gangesu. To jego praca a zarazem obowiązek. Upał wyciska mu pot z czoła. Pierwszym strumieniem wody spłukuje sobie pomarszczoną twarz. Może zaczynać.
Piąta. Ghat paruje. Hindus leje wodę na rozgrzane kamienie, uzupełnione tu i ówdzie marnej jakości betonem. Spłukuje pył miasta, uważanego za jedno z najbrudniejszych na świecie. Spłukuje kurz i śmieci. Krowie odchody łatwo ustępują pod mocnym strumieniem wody, ciśnienie jest dobre, niedawno wymienili rurę niedaleko, woda już nie cieknie bokiem. Można pracować. Płyną resztki kwiatów, siwe włosy strzyżonego o świcie mężczyzny, resztki psiej uryny, zalegające wszędzie plastikowe torebki w których ludzie kupują wodę. Mieszkaniec pije wodę z kranu, turysta się boi. Strumień omiata kolejne zakamarki placu, zagląda w każdą wnękę w zabytkowych schodach. Na stopniach siedzieli przed chwilą ludzie, zmęczeni i pełni życia, młodzi i starzy, zdrowi i trędowaci. Siedziały psy po których skacze wataha pcheł a skrajem przemykały szczury. Gdzieś stała krowa. Krów w Waransi jest dużo. Teraz nikt na schodach nie siedzi, ludzie się pochowali gdzieś wyżej. Schody są mokre, coraz czystsze, parują, czekają.
Piąta trzydzieści. Ghat jest czysty, śmieci spłynęły w dół Gangesu. Nurt, mimo dużej ilości zacumowanych łodzi jest tu wartki. Śmieci płyną szybko, czasem prosto, czasem zawirują wesoło dookoła bojki czy rzuconej od niechcenia cumy. Butelka po wodzie zderza się z kawałkiem drewna, koszyczek z kwiatkami i zgasłą świeczką zawiruje wesoło ze zdechłym szczurem. Śmieci na wodzie tańczą wesoło, karuzela kolorów Indii mieni się najlepszymi odcieniami. Nikt na to nie patrzy, nikt nie komentuje, nikogo to nie obchodzi. Ganges się oczyści, zawsze tak było. Schody przestały parować, schodzą się ludzie. Najpierw nieśmiało i ostrożnie siadają na jeszcze wilgotnych kamieniach, zajmują lepsze miejsca. Żeby było więcej widać, żeby żaden słup czy latarnia nie zasłaniały widoku. Łódek też jest coraz więcej, cumują jedna do drugiej, przybijają do brzegu tworząc pomost długi na kilkadziesiąt metrów. Może sto. Młodzi Hindusi skaczą z łódki na łódkę, lekko i prawie nie powodując bujania. Ważą niewiele, biedni nigdy nie są grubi. Na schody schodzą się turyści, schodzą się mieszkańcy. Ubrani w lepsze ubrania, czyści, kolorowi. Ciemnych oblicz więcej niż białych, turyści giną w tłumie. Czasem mignie jakiś blady brodacz, czasem Japończyk uzbrojony w potężny obiektyw. Biała kobieta ubrana w sari z poliestru, z czerwonym bindi na czole, tuli się do swojego męża. Próbuje wtopić się w kulturę, nie wie, że uczuć się na indyjskiej ulicy nie okazuje. Ludzi coraz więcej, ściskają się na schodach, kamienie wyschły. Już nikt nie szuka lepszego miejsca, ludzie siadają gdzie popadnie, siedzieć jest dobrze, lekko, nie męczy tak jak stanie, nadal jest gorąco, klimat w kraju trudny. Nawet krowa wróciła na schody, przechadza się, wącha kamienie jakby szukała trawy a przecież trawa tu nigdy nie rosła. Trąca pyskiem Hindusa, trąca Australijczyka, ten pierwszy ją odgania, drugi się boi, kuli i ucieka. Wróciła krowa, reszta zoo też wraca, psy zaległy w kącie żeby nikt ich nie podeptał, pchły z psami związane więc też wróciły. Szczury wrócą później, teraz dla nich za jasno, za tłoczno, zbyt niebezpiecznie. One wracają w nocy.
Za pięć szósta. Na podwyższenia na brzegu rzeki wkraczają bramini, kapłani, najwyższa kasta. Młodzi, ubrani w białe złoto, eleganccy, wyprostowani. Ich włosy są świeżo ostrzyżone, lśnią olejemi. Hinduska moda na zadbane włosy jest ponadkastowa. Wchodzą na podesty, jest ich pięć, każdy bramin na swój. Podwyższenia są oddalone o kilka metrów do siebie, na każdym stoją, przygotowane wcześniej, liturgiczne kaganki, wazy i świeczniki. Srebrne, wyczyszczone, błyszczące. Napełnione oliwą, wonną i pachnącą. Bramini kłaniają się rzece, witają się z Gangesem, ucieleśnieniem bogini Gangi. Długo patrzą przed siebie, na zapadającą ciemność. Tłumów wkoło nie zauważają.
Szósta. Pomocnicy zapalają kaganki. Muzyka zaczyna grać, stare głośniki trzeszczą. Kapłani zaczynają swój powolny, symultaniczny taniec ceremonii Aarti.
Gdzieś pomiędzy szóstą a siódmą. Pomiędzy ludźmi przeciska się fotograf. Gdzieś zgubił przyjaciół, jest sam. Pewnie turysta, może podróżnik, kto to odróżni. Robi kilka kroków, przystanie, podniesie ciężki aparat, pokręci obiektywem. Tylko Hindus obok usłyszy dwa ciche uderzenia lustra, hałas migawki aparatu ginie w trzaskach hinduskiej muzyki. Hindus odwróci się na chwilę, uśmiechnie, fotograf mu też odpowie uśmiechem. Pokaże klatkę na ekranie aparatu, taki moment łączy ludzi. Fotograf się przeciśnie dalej, stąpa uważnie, tak żeby nie stanąć na czyjąś rękę czy nogę. To trudne, ludzie siedzą przyciśnięci do siebie, jest ciemno. W żółtym świetle sodowych lamp, ciemna skóra zlewa się z ciemnymi kamieniami schodów, łatwo nastąpić na palce, urazić rękę. Fotograf ponownie zmienia miejsce, czasem przystanie, popatrzy przez obiektyw, może widać w nim więcej, może inaczej. Pstryk, pstryk, zamraża momenty. Patrzy, może widzi. Aż w końcu, sam sobą zdziwiony, odkłada ciężki aparat, chowa do plecaka obiektyw i statyw. Usiądzie na kawałku betonu, może postoi na palcach. I popatrzy. Bez szkła pomiędzy, bez zbliżenia, bez przykładania widzianej sceny do zasad kompozycji. Popatrzy.
Siódma. Ceremonia Aarti się skończyła, ludzie się rozchodzą. Fotograf jeszcze trochę siedzi, patrzy na rozwiewający się dym kadzideł. Może zapali. Cieszy się, że ceremonia odbywa się codziennie, podstarzały Hindus znów będzie mył schody a psy się ułożą wzdłuż muru. Wie, że jutro wróci. Pojutrze już nie, wyjedzie. Ale zatęskni.
Varanasi, Indie, listopad 2013