Zepsuł się samochód. Urwało się coś w chłodnicy, silnik się zagrzał, para buchnęła a my stanęliśmy. Gdzieś, prawie nie wiadomo gdzie. Prawie, bo nawigacja Nokii pokazała nazwę: Sumberanyar.
Zrobiło się zamieszanie. Uśpieni upałem wyszliśmy z samochodu, otworzyliśmy maskę. Chwilę nad nią postałem, niewiele to pomogło, mamy problem. Kierowca, mocno gestykulując, rozmawiał z kimś przez telefon. Jego pomocnik, trochę mówiący po angielsku, przekazał, że czekamy na inny pojazd i trochę to potrwa.
Byliśmy w małej wiosce, dookoła wątłe domki, biednie ale czysto. Po drugiej stronie ulicy stało kilka kobiet, w różnym wieku. Jedna z nich, nieco nieśmiało, pomachała do nas. Odmachałem. Pomachała znowu, tym razem bardziej dynamicznie, jej koleżanka się uśmiechnęła i też zaczęła machać. I tak, machamy do siebie, poprzez zatłoczoną ulicę, widać, że nasz problem z samochodem to wydarzenie niespotykane. Chodź, powiedziałem do Mai, tam jest jakiś sklep, kupimy wodę, zapoznamy się, będzie fajnie.
Podeszliśmy, dziewczyny na początku nieco speszone, szybko nabrały odwagi. Żadna z nich nie mówiła po angielsku, cała komunikacja obywała się za pomocą gestów. Słowa, oczywiście, też były, my po angielsku, one po jawajsku, nawet jeśli rozmawiasz za pomocą gestów, to mówisz. To działa automatycznie, pomaga wyrazić myśli, czasem rozmówca zna jakieś słowo, nazwę miejscowości, coś skojarzy.
Po chwili zaczęliśmy robić sobie zdjęcia, na początku one nam, komórkami, później też wyjąłem aparat. Pozowaliśmy chętnie, po każdej fotce całe towarzystwo śmiało się radośnie i fotografowało dalej. Jedna z kobiet odważyła się na więcej, gestami poprosiła o Mai apaszkę. Wahania dużo nie było, apaszka szybko zmieniła właściciela. Dziewczyna nie mogła uwierzyć, że ją dostała, głaskała ją, wąchała, śmiała się szeroko. Była bardzo szczęśliwa. Taka okazja, taka pamiątka!
Po chwili pojawiły się dzieci, najpierw pojedynczo, później cały tłumek. Także z początku nieśmiałe, szybko nabierały animuszu. Jeden z chłopców, niestety nie znam imienia, próbował się z nami porozumieć, szkolnym angielskim. Prosta to była rozmowa: to jest moja piłka, to jest moja wioska, mama, tata, z tyłu mamy boisko i pole ryżowe. Chcecie zobaczyć? Chcieliśmy.
Spędziliśmy z nimi godzinę, czekając na nowy samochód. Byliśmy w wiosce, poszliśmy na pole ryżowe, rozmawialiśmy o piłce nożnej, przedstawialiśmy się kilka razy. Kiedy, klęcząc na trawie, zmieniałem obiektywy, miałem nad sobą dwadzieścia zafascynowanych par oczu. Każdy nasz ruch, każdy gest, był dla nich ciekawy, to było niesamowite. Nagle mnie tknęło, nie mam dla nich nic co mógłbym rozdać, żadnych cukierków ani pamiątek, ale mam wizytówki. Prywatne, z mailem i adresem bloga, zacząłem je rozdawać. To był szał, taka banalna rzecz, kawałek zadrukowanego papieru a przecież takie inne. Egzotyczne, z dalekiego świata. Przypadkiem ominąłem jednego chłopczyka, ten mało się nie rozpłakał, szybko się poprawiłem. Na szczęście miałem ich sporo, wystarczyło dla wszystkich.
Na koniec, zostaliśmy zaproszeni do jednego z domów, na kawę. Była piekielnie mocna, słodka i doskonała. Jedna z najlepszych kaw jaką piłem w życiu. Zrobiła ją mama chłopaka mówiącego po angielsku, pomagała babcia. Jego pozycja w grupie wzrosła niesamowicie, nie dość, że rozmawiał z nami, to jeszcze miał odwagę nas zaprosić do domu. Samiec alfa, poradzi sobie w życiu.
Pisząc te słowa mam nadzieję, że któregoś dnia dostanę maila od jednego z tych dzieciaków. Niewprawnym angielskim, nieśmiałego, może o niczym, ale to nie ma znaczenia. Czekam na niego.
Indonezja, Sumberanyar, kwiecień 2013
Kuba fantastyczna relacja, podoba mi sie bardzo ten blog…Gratuluje :)
Dziękuję :)
Boskie zdjęcia! Musisz mieć dobry wpływ na obiekty fotografowane bo świetnie ci pozują.
Na pewno tutaj wrócę…
Pozdrawiam
Bardzo dziękuję. Po prostu rozmawiam z ludźmi i jestem przyjazny. To procentuje.