Dzieciaki z pociągu do Aranyaprathet
Kambodża zaczęła się od pociągu do Aranyaprathet. Nie, to niezupełnie prawda. Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Od marzeń i rozmów. Później planu podróży. Chyba najlepiej przygotowanego PLANU jaki widziałem w życiu, wykonanego prawie w całości przez Maję której umiejętności wyszukiwania informacji w Internecie są naprawdę imponujące. Później było zbieranie funduszy, przygotowania, zakupy, kombinowanie z urlopem i skrzętne zbieranie nadgodzin bo urlopu mi zawsze mało. Na koniec pakowanie, kilka samolotów, koczowanie na lotnisku w Abu Dhabi, Tajlandia, kilka dni w Bangkoku i na samym końcu pociąg do Aranyaprathet. Dużo się działo jak widać przed tym pociągiem :)
W sumie nie wiem co to jest ale wygląda na ogródek z Krasnalami, tylko bez Krasnali ;) W tle dworzec kolejowy w Bangkoku
Uśmiechnięty plastikowy policjant pilnujący dworca
Pociąg do Aranyaprathet to jedna z najciekawszych sposobów na dostanie się do Kambodży. Są dwa pociągi dziennie, żeby zdążyć przed zamknięciem granicy trzeba jechać tym rannym, wyjeżdżającym z Bangkoku przed świtem. Bilet kosztuje około 5 zł, wagony mają tylko trzecią klasę, siedzi się na zapadających się deskach, skromnie obitych sztuczną wykładziną. Ale za to jest klimat!
Młoda Tajka żegnająca swojego ukochanego na dworcu w Bangkoku, godzina 5:55
Pociąg jedzie straszliwie wolno, zatrzymuje się na wszystkich stacjach po drodze, średnio co 15 minut. Najpierw z półtorej godziny wyjeżdża z Bangkoku, to naprawdę duże miasto. Ostatnio dużo o nim pisałem, więc zostawię Bangkok na koniec relacji. A mam kilka ciekawych fotek :)
Jedziemy przez slumsy Bangkoku. Wśród blachy falistej uliczni sprzedawcy jedzenia przygotowują swój asortyment
Pan z czerwonym workiem patrzy na zanikające miasto
Stuk, stuk …
Pociąg jak pociąg można by powiedzieć. Ale było naprawdę niesamowicie. Po pierwsze dzieciaki. Obok nas rozsiadła się rodzina z całym stadem kilkuletnich maluchów. Te, z początku nieśmiałe i cichutkie po chwili zaczęły się coraz bardziej z nami oswajać. A biali turysci w tym pociągu nie są zbyt częstym widokiem, zwłaszcza tacy którzy dają się pobawić aparatem fotograficznym albo chętnie przesuną się na bok żeby zrobić trochę miejsca do siedzenia. I może 10 minut później była impreza na całego, my im robiliśmy zdjęcia, one nam, mama się śmiała, dzieciaki się wpakowały Oli na kolana i ani myślały zejść. W ogóle szaleństwo na całego, przedstawiliśmy się sobie, dzieciaki próbowały zapisać nasze imiona w tajskim alfabecie (niestety nie do końca się to udało) a pociąg jechał coraz dalej. Ciekawa była też Pani sprzedajaca jedzenie. Nie dość, że się przepychała skutecznie przez tłum nosząc wielkie kosze z żarciem to jeszcze zarządzała podróżnymi każąc niektórym zwolnić miejsce bo inni stoją. Czad :)
Dzieciaki :)
Zabawa w oko
Aż dotarlismy do stacji końcowej. Był tut-tuk do granicy, samo przejście, gdzie tłum się kłębił a i w ogóle nie wiadomo było o co chodzi. Zdjęć z granicy nie mam, są zakazy a poza tym było naprawdę spore zamieszanie. A wszystko w upale dochodzącym do 35stC.
Tuk-tuk’iem do granicy
Po stronie Kambodżańskiej nie ma już pociągu, Kambodża ma jedną linię kolejową ale podobno pociąg jedzie tylko dwa razy w tygodniu. Do Siem Reap jechaliśmy taksówką, też było ciekawie bo taksówkarz po przejechaniu kilku kilometrów odczepił znaki taksówki z boków samochodu. I nie wiem o co chodziło bo jedyne co potrafił powiedzieć po angielsku to „I’m driver!”. I z dumą pokazywał nam swoje prawo jazdy. Może wszyscy pozostali jeżdżą tam bez dokumentów, w sumie nie zdziwił bym się bardzo ;)
I tak dotarliśmy na miejsce a świątynie Angkoru już na nas czekały …
A na koniec dylemat, piwo Angkor czy piwo Cambodia? Angkor lepszy :) Na drugim planie Ola i Grzesiek
Kamodża, Siem Reap, listopad 2012