Płonący stos podczas ceremonii pogrzebowej. Ghat Manikarnika.
Waranasi to miejsce święte, dla żywych i dla zmarłych. Spalenie ciała nad Gangesem oznacza lepsze życie w następnym wcieleniu, wyższą kastę a często osiągnięcie ostatecznego celu hinduizmu – Nirwany, wyzwolenia od cyklu życia i śmierci. Tradycyjna ceremonia jest niezwykle kosztowna, stosunkowo niewielki procent Hindusów może sobie na nią pozwolić. Używane przy niej drzewo sandałowe jest rzadkiego gatunku, bardzo wonne i oleiste. Sprowadza się je barkami z odległości kilkuset kilometrów. Kosztuje 250 rupii za kilogram. Do spalenia ciała, w zależności od jego wagi, potrzeba około 200-300 kg drewna, co daje sumę 50 000 – 75 000 rupii (2500- 3750 zł). Niebagatelną dla nas, zawrotną dla lokalnych.
Ciało jest owinięte w całun z jedwabiu, przykryte kwiatami i złotem, przystrojone w biżuterię. Przed spaleniem zanoszone jest do rzeki, gdzie po raz ostatni obmywane jest w świętej wodzie Gangesu.
Pracownicy, wszyscy z kasty niedotykalnych, układają zwłoki na stosie drewna, a ubrany na biało przedstawiciel rodziny (zwykle najstarszy syn) zapala pochodnię od świętego ognia, podtrzymywanego od wielu lat. Podpala stos w pięciu miejscach obchodząc stos trzy razy. Ciało płonie od 2 do 3,5 godziny, dym jest praktycznie bezwonny, oleje z wonnego drewna zabijają zapach. W tym czasie niedotykalni kilkakrotnie poprawiają płonące stosy, końcówki ludzkich kończyn potrafią wysunąć się poza obrys stosu, są wtedy spychane do ognia. W którymś momencie eksploduje czaszka, wg hindusów to dobry znak, wtedy dusza ulatuje do nieba. Jeżeli sama nie pęknie główny pomocnik ją rozbija. Często drewna jest za mało, żeby spalić całe ciało łącznie z kośćmi, zostają najbardziej masywne części, po mężczyznach kości ramion i piszczele, po kobietach miednica.
Podczas ceremonii zmarłemu zazwyczaj towarzyszą tylko męscy członkowie rodziny, tradycyjna ceremonia powinna być spokojna, bez znaków rozpaczy i płaczu. Kobiety, jako częściej okazujące emocje, są niemile widziane w pobliżu płonącego stosu. Czasem obserwują z łodzi, z odległości kilkuset metrów. Po spaleniu, popioły są spychane w kierunku rzeki. Rodzina zmarłego przechodzi do następnego Ghatu, w dół rzeki, żeby odbyć rytualną kąpiel.
Codziennie w jednym Ghacie pali się około 200 zwłok, 24h/dobę.
Płaci się za ceremonię, płaci się za drewno. Nie płaci się niedotykalnym. Pracownicy Ghatu zarabiają przesiewając popioły wielkimi sitami, szukając niespalonej biżuterii, złotych zębów, wszystkiego co cenne i niespalone.
A jak kogoś nie stać na drewno i ceremonię? Można wykupić spalenie w piecu elektrycznym (800 rupii) lub, jako opcja dla najbiedniejszych, zatopić ciało z kamieniem przywiązanym u nogi (200 rupii). W praktyce ogromna ilość zwłok jest po prostu wrzucana do Gangesu. Widziałem dwa, jedno to ciało mężczyzny, szybko płynące w wartkim nurcie. Leżał brzuchem w dół, nie było widać twarzy. Drugie to ciało dziecka, prawdopodobnie noworodka w napęczniałym od powietrza całunie i zatrzymane wśród śmieci przez jakąś cumę. Na drugie bym nie zwrócił uwagi, nie było widać co to jest. Całun pokazał to nam właściciel łódki, poznając po charakterystycznych zdobieniach materiału.
Nie każdy po śmierci może zostać spalony na stosie pogrzebowym. Nie pali się dzieci do 10 lat, kobiet w ciąży, samobójców, świętych mężów (sidhu), trędowatych, zmarłych na ospę i z powodu pogryzienia przez węże – wtedy ciało wrzuca się do rzeki. Wśród mieszkańców innych miast Indii powszechne jest kremowanie ich na miejscu i przywiezienie popiołów przez rodzinę do świętego Gangesu.
Powyższy opis jest kumulacją tego co usłyszałem podczas obu podróży do Waranasi. Część informacji pochodzi od pracownika hospicjum, które znajduje się tuż przy Ghacie, druga część od młodego krewnego starej kobiety która tam mieszkała. Żeby nie zakłócać ceremonii w samym Ghacie nie można robić zdjęć, niedotykalni tego bardzo pilnują. Próba fotografowania z bliska może się wiązać ze znacznym zagrożeniem dla fotografującego. Zdarza się czasem, że ktoś zapłaci solidną łapówkę i mu pozwolą, ale to raczej wyjątek.
Szanując zakaz fotografowałem z odległości, z której wolno to robić.
Stosy drewna sandałowego.
Varanasi, Indie, listopad 2013
Rewelacyjny blog! trafiłam tu z onetu i na pewno będę wracać:)