Czas na Bali …
Po zejściu z wulkanu Ijen, pokrzepieni colą i pieczonymi bananami, pojechaliśmy na wybrzeże, w stronę Bali. Zjeżdżaliśmy z gór, każdy pokonany kilometr wzmagał upał, klimatyzacja w busie nie wyrabiała. Drzemałem.
Przebudzenie na przystani promowej było gwałtowne. Szybko wyskoczyliśmy z busa, zabraliśmy bagaże, pożegnaliśmy się z naszymi znajomymi z Holandii – Anną i Fabianem. Chwilę dyskutowałem z kierowcą, mieliśmy mieć opłacony transport do stolicy – Denpasar, on o tym zapomniał. Kiedy, po kilku telefonach, doszliśmy do porozumienia, prom już odpływał. Biegliśmy, goniąc go, długim na kilkaset metrów molem, tuż za pracownikiem obsługi przystani, w pełnym słońcu, nieprzytomni z niewyspania i zziajani. Sprint na 500 metrów, w 35-stopniowym upale, z jednym plecakiem z ciuchami, drugim z obiektywami, polecam każdemu, który myśli o zrzuceniu kilku kilogramów. Działa natychmiastowo.
Cudem się udało. Dobiegliśmy w ostatniej chwili, wbiegliśmy na pokład w chwili, kiedy prom oddawał cumy. Gdzieś zniknął gość z naszymi biletami, chyba nawet nie wsiadł na prom. Przeciskając się pomiędzy zaparkowanymi pojazdami, znalazłem w końcu schody na pokład pasażerski, później wolne miejsce od siedzenia, opadliśmy na nie ciężko.
Patrzyli na nas wszyscy, byliśmy jedynymi turystami na promie. Chwilę porozmawiałem z sąsiadami, kilka uśmiechów, daliśmy się oswoić. Zostawiłem Maję i poszedłem szukać naszego autobusu. Szybko go znalazłem, były tylko dwa, jeden z tablicą innego miasta i nasz, nieoznaczony. Wszedłem do środka i zamarłem.
W autobusie było 30 osób. Część drzemała, reszta paliła Kretki. Papierosy Kretek to lokalny produkt, są bardzo mocne, z podłego tytoniu, o intensywnym goździkowym zapachu. W autobusie, mimo otwartych okien, kłębił się czarny dym, ledwo widziałem ostatnie siedzenia. Za to wszyscy patrzyli na mnie. Spytałem po angielsku, gdzie mogę znaleźć kierowcę – zero zrozumienia. Powiedziałem nazwę miasta docelowego: Denpasar, kilka osób skinęło głową, dużo lepiej. Pożegnałem się grzecznie i poszedłem po Maję.
Kierowca, po tym jak się w końcu znalazł, nawet nie chciał od nas biletów – do teraz nie wiem, czy nie jechaliśmy na gapę. Kierowca palił nieustannie, odpalając jednego papierosa od drugiego. Właściwie wszyscy palili, na szczęście okna były otwarte, ale i tak ledwo było czym oddychać. Autobus jechał jak szalony, środkiem drogi, spychając mniejsze pojazdy na bok, kilkakrotnie jechał na zderzenie czołowe z dużą ciężarówką.
Wysiedliśmy w Mengwi, mieście najbliższym naszego celu, wzięliśmy taksówkę i tutaj nastąpił chyba jedyny nieprzyjemny moment naszej podróży. Taksówkarz, widząc zagranicznych turystów, postanowił zabrać nas na wycieczkę krajoznawczą po Bali, ruszył w przeciwnym kierunku. Pokazałem mu mapę, nawigacja w Nokii to naprawdę nieoceniona pomoc w podróży. Taksówkarz, który z początku mówił doskonale po angielsku, nagle zaniemówił i udawał, że nie rozumie ani słowa. Ale zawrócił, pojechał tam gdzie chcieliśmy. Dotarliśmy do Ubud.
Ubud to miasto w centrum wyspy, kiedyś artystyczne, teraz o charakterze turystycznym. To dobry punkt wypadowy do zwiedzania Bali, wszędzie jest w miarę blisko. Wysiedliśmy na obrzeżach, wynajęliśmy pokój, i poszliśmy na miasto.
Podobno najważniejsze jest pierwsze wrażenie, jeżeli tak, to Ubud wypada doskonale. Miasto jest zielone, żywe i wesołe, ruch uliczny niezbyt głośny. Przed każdą bramą stoją domki dla duchów, nad dachami kiwają się penjory – długie, bambusowe tyczki dekorowane liśćmi bananowca, frędzlami i wstążkami. Przed każdym domostwem leży mały koszyk ofiarny, w środku kwiatek, odrobina ryżu, czasem cukierek. O mistycyzmie i religii Bali jeszcze napiszę, ważne, że jest to bardzo piękne.
Kilka zdjęć na początek:
Ganeśa, hinduistyczny bóg szczęścia
Wiszące dekoracje
Potwory basenowe
Bóg z jednym kłem oraz wyłupiastymi oczami
Widok na taras ryżowy
Lampy uliczne
Na koniec, moja ulubiona potrawa, zupa bakso z kulkami mięsnymi. Tak się jada w Azji :)
Indonezja, Bali, kwiecień 2013