Poprzednia notka była ostatnią z Jawy, ewentualnie jakieś resztki dorzucę pod koniec relacji.
Czas na zielone i magiczne Bali. Dzisiaj, w ramach zajawki, taras ryżowy w Tegalalang.
Indonezja, Bali, kwiecień 2013
… photoblog
Zepsuł się samochód. Urwało się coś w chłodnicy, silnik się zagrzał, para buchnęła a my stanęliśmy. Gdzieś, prawie nie wiadomo gdzie. Prawie, bo nawigacja Nokii pokazała nazwę: Sumberanyar.
Czas skończyć tryptyk o wulkanie Bromo, obejrzeliśmy świt, podjechaliśmy na koniach, pozostało wspiąć się na krater. Z poziomu kaldery to tylko 133 metrów w górę, droga jest łatwa, na szczyt prowadzą solidne, betonowe schody.
Tenggerowie i ich konie
Podjazd pod wulkan Bromo wygląda jak spacerniak na powierzchni Księżyca. Szary pył wulkaniczny wszędzie dookoła, koła jeepów wzbijają chmury kurzu. Teren jest płaski, tworzy powierzchnię ergu, „morze z piasku”, jak mawiają miejscowi. Nic tu nie rośnie, na świeżym pyle wulkanicznym wegetacja roślin jest niemożliwa. Wulkan ostatnio wybuchł w 2011 roku. Pył skrzypi pod butami, wciska się w oczy i usta.
Wulkan Bromo, widok z góry Penanjakan
Do Probolinggo dojechaliśmy późnym popołudniem. To miejsce, w którym kończyły się nasze, przygotowane jeszcze w Polsce, zapiski, gdzie i jak jechać. Zarówno przewodnik, jak i czytane jeszcze w domu blogi, zawierały w większości rady: kup wycieczkę albo wynajmij samochód. Wyszliśmy z pociągu, zupełnie nie wiedząc, co dalej.
Chłopczyk w czerwonej czapce jest ciekawy, ale nieśmiały. Choć nie może oderwać od nas wzroku, chowa się za siedzeniem, widać tylko jego oczy i kawałek czapki. Dopiero przytulony do dziadka czuje się pewniej.