Dziewczynka na schodach podziemnego meczetu Sumur Gumuling
Tego popołudnia, po opuszczeniu targu ptaków, chcieliśmy coś pozwiedzać. Jakiś pałac wodny, obok meczet, który, możliwe, że wcale nie był meczetem. Opisany na 153 stronie w przewodniku Michelin, brak zdjęcia w książce, tekst zachęcał. Prawie nam wyszło. Prawie, bo poznaliśmy Jani.
A wszystko przez zupę Bakso.
Bakso to lokalny specjał. Zupa, nieco podobna w smaku do rosołu, zazwyczaj z dwoma rodzajami makaronu (sojowy i ryżowy), jakąś zieleniną i obowiązkowymi kulkami mięsnymi. Sama w sobie jest łagodna w smaku, jednak Indonezyjczycy przyprawiają ją ogromną ilością pasty chili, doprawiając ją tak, że dla nas, Europejczyków jest prawie niejadalna.
Wysiadając z rykszy rowerowej, pod kompleksem wodnego pałacu Taman Sari, byłem głodny. W dalekiej Azji to nigdy nie jest problemem, budki i wózki z jedzeniem są prawie wszędzie, wystarczy tylko odważyć się coś z nich zjeść, czasem w warunkach sanitarnych, przy których inspektorzy Sanepidu padliby na zawał. Taki wózek stał kilka kroków dalej. Sprzedawca, napełniając miski, podawał je grupie dzieciaków i jednocześnie rozmawiał z jakąś kobietą. Doskonale! Jeść należy tam gdzie jedzą lokalni. Indonezyjka, która kupuje zupę sporej gromadce dzieciaków to pewność, że jedzenie jest świeże i dobre. Kupiliśmy po misce, 6000 rupii, 2 złote za porcję, usiedliśmy przy tym samym stole co ona, drugi zajęły dzieciaki. I zaczęliśmy rozmawiać.
Miała na imię Jani. Mówiła dobrze po angielsku, miała specyficzny akcent, ale bogate słownictwo. Z początku nieśmiała, jakiś czas nie używała tego języka, szybko się rozkręciła. Z początku było standardowo: kim jesteś?, co robisz?, jak masz na imię?, takie rozmowy urywają się zwykle po kilku chwilach, ta jednak trwała. My znaleźliśmy ciekawą rozmówczynię, ona znalazła chętnych słuchaczy. Poznaliśmy dzieciaki, okazało się, że to nie jej, opiekuje się dziećmi sąsiadów. Własnych nie ma. Dorabia w ten sposób, pomaga sąsiadom w wolnym czasie. Indonezyjczycy są rodzinni. Spytała nas co teraz będziemy robić, chcemy zwiedzić pałac, powiedziała: chodźcie ze mną, mieszkam na terenie kompleksu, oprowadzę was. Kupiliśmy bilety, weszliśmy na teren pałacu. Przez chwilę chodził za mną samozwańczy przewodnik, próbując sprzedać swoje opowieści, ale go nie słuchałem, słuchałem Jani. W końcu odszedł, z kwaśną miną.
Poznajcie dzieciaki
Spędziliśmy razem całe popołudnie, chodząc po całej dzielnicy. Jani zostawiała dzieci po kolei, w domach rodzinnych. W końcu zostaliśmy sami, w trójkę. Usiedliśmy na kawałku muru, w cieniu, było gorąco i duszno. Kupiłem trzy wody, jedną dla niej. Paczkę papierosów, czerwone Marlboro. Od mówienia, pyłu i upału zasychało nam w gardłach.
Poznajcie historię Jani (poniższe akapity to wszystko, co z Mają zapamiętaliśmy)
Tamtego dnia Jani miała pięćdziesiąte urodziny. Ciężko było w to uwierzyć, według Mai wyglądała na dziesięć lat mniej. Poza oczami. Oczy miała zmęczone i trochę smutne. Nie ma własnych dzieci, teraz opiekowała się cudzymi. Lubi to. Lubi też swoich sąsiadów, tworzą zwartą społeczność. Znają się dobrze, choć różnie ich życie po świecie rzucało. Jani miała pecha do mężczyzn, szybko się angażowała, oddawała się całym sercem. Całe życie była obrotna, razem z mężczyznami jej życia zakładali razem jakiś biznes, bogacili się. Żyli ponad indonezyjski standard. Później oni odchodzili a jej świat się walił. Za jednego z nich wyszła za mąż, był Holendrem, bardzo go kochała. Mieszkali parę lat w Europie, w Holandii i Francji. Nauczyła się angielskiego, znała też kilka słów po francusku, kilka po włosku. Prowadzili agencję turystyczną, wysyłali podróżników do Azji, głównie na Bali. W Europie najbardziej podobał jej się chłód, śnieg. Tak jak my tęsknimy w zimie do upałów, tak ona do białego puchu. Pokazałem jej zdjęcia z Polski, z Tatr, szczyty pokryte śniegiem. Była zachwycona. Będąc w Europie próbowała wszystkich sportów zimowych, jeździła na nartach i łyżwach. Uwielbiała narty choć kiepsko jej szło szusowanie, często upadała i bolał ją tyłek. Poklepała się po pośladku i uśmiechnęła, to było miłe wspomnienie. Lubi europejskie jedzenie, tęskni za nim. Kiedy mieszkała w Europie, gotowała tylko lokalne potrawy, także włoskie, lubi makaron. Zupełnie nie tęskniła wtedy do dań indonezyjskich. Mówiła, że w Europie jedzenie jest dobre, zdrowe. Kłóciliśmy się trochę, mówiliśmy o wszędobylskiej chemii, o tym, że wolimy azjatyckie. Jest zdrowsze, mniej przetworzone, ale nie bardzo w to wierzyła. Przypomniała sobie, że niedawno widziała przekąski mięsne w jaskrawych kolorach, lep na dzieci. Ostrzegała przed nimi, są barwione sztucznie, najtańszymi składnikami, nie zawsze jadalnymi. Miejsce w którym jedliśmy zupę było sprawdzone, właściciel to dobry muzułmanin, zna go od lat. Ręczy za jakość jedzenia, wie, że mięso, które w tym klimacie tak szybko się psuje, tam akurat jest świeże i zdrowe.
Jest muzułmanką, ale nieortodoksyjną, nie nosi chusty. Rano była w meczecie, modliła się, żeby Bóg jej zesłał dobrego mężczyznę . Trochę płakała, często płacze podczas modlitwy. Taka babska cecha. Ma siostrę, mieszka w Europie. Ostatnio poleciała ją odwiedzić, nie widziały się kilka lat. Od zawsze się kłóciły, głównie o facetów, rywalizowały o ich względy. Siostra wygrywała, była ładniejsza, młodsza. Zabierała jej mężczyzn, których kochała. Jani nie walczyła – chcesz, mówiła, to sobie weź.
Ostrzegała nas przed kradzieżami w pociągach, widziała o tym program w telewizji. Mówiła żeby uważać na jedzenie i picie w wagonach, turyści bywają usypiani i okradani. Mówiła, że się za takich ludzi wstydzi. Opowiadała o projekcie przebudowy pałacu, planują wyburzyć część domów w Kratonie, dzielnicy otaczającej kompleks. Także dom Jani, jej i jej rodziny. Pieniądze, które władze proponują w zamian, są niewystarczające, nie kupią za nie mieszkania. Domy w Kratonie nie są własnością ludzi w nich mieszkających, ale nie muszą za nie płacić – zwyczaj zachował się od czasów sułtanatu. Sułtan dbał o gwarne miasta. Kiedy była dzieckiem, pałac, meczet i baseny były kompletnie zrujnowane. Wychowała się bawiąc się w ruinach. Jeszcze trochę ich zostało, rozmawialiśmy na terenie fortu, zachowały się z niego tylko pionowe ściany. Dookoła było pełno rozsypanych cegieł, o jedną z nich się opierałem. Jani nie wie, gdzie się przeprowadzi, jej dom jest tutaj. Po podziemnym meczecie chodzi tylko w dzień, w nocy się boi. Jak była mała, straszyli się wzajemnie z innymi dziećmi, że grzebano tam zmarłych i meczet jest pełny zwłok. Nadal w to wierzy, wieczorem czuje się niepewnie. Pokazała nam budynek naprzeciwko, obecnie szkołę, wcześniej był tam szpital. Mówiła, że to złe miejsce. Dzieci, które tam się uczą, wariują – to przez złe duchy ludzi, którzy zmarli w szpitalu. Dużo ich tam zmarło, w dawnych czasach medycyna była gorsza. Lubi zwierzęta, miała kilka koni, wciąż ma jednego. Choć jest biedna.
Rozmowa trwała prawie do zachodu słońca. Maja się zastanawiała, czy będzie chciała od nas jakieś pieniądze za oprowadzenie, za opowieść. Czułem, że nie, byłem tego pewny. Powiedziałem po polsku, że ją obrazimy taką propozycją. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Wszystkiego najlepszego Jani!
Nie mam jej dobrego zdjęcia, nie chciała ich, mówiła, że jest brzydka. Za to dzieciaki same się pchały przed obiektyw.
Za kilka lat będziesz łamała serca facetom, mała
Radość kąpieli
Trochę za duże klapki
I tyle było ze zwiedzania. Rozmawiając z Jani i bawiąc się z dzieciakami przeszliśmy przez wodny pałac, Taman Sari. Bardzo ładne miejsce z kilkoma basenami kąpielowymi. Później przeszliśmy przez podziemny meczet – Masjid Bawah Tanah, zwany także Sumur Gumuling. Nie końca wiadomo czy był meczetem, czy tylko miejscem do medytacji. Miejsca bardzo ciekawe, choć dla nas były tłem do rozmowy. Atrakcyjnym tłem.
Basen w Taman Sari, na schodach rozradowana ekipa
Korytarz Sumur Gumuling, Jani w czerwonej bluzce. Schody meczetu, bardzo ciekawie rozwiązane, pokazałem na początku notki
Na koniec już, wychodząc z dzielnicy zostaliśmy pożegnani przez pomalowane w twarze szufle łopat. I za diabła nie wiem, o co chodziło.
To był dobry dzień.
Indonezja, Yogyakarta, kwiecień 2013
Świetna historia, świetne zdjęcia! Na pewno wspomnienie na całe życie! Zazdroszczę! :)
Pozdrawiam z Fotowarsztatów na fb.