Plażowanie na Sainte-Anne

Kajakiem przez Atlantyk

Do Sainte-Anne dotarliśmy bez przeszkód. Most otworzyli o 5:00, dopłyneliśmy na miejsce rano a tam raj, turystyczny raj. Nie ma się co nad nim rozpisywać za bardzo, były palmy, był piasek, były kąpiele w lazurowej wodzie, były drinki z rumem i krem do opalania. Była też sesja dziewczyn w bikini, był masaż na cztery ręce, było naprawdę fajnie. Po dobie w mangrowcach taki relaks był nam naprawdę potrzebny :)

Katamarany czekają na załogę

Masaże z widokiem na Ocean

Ekipa codziennie zrywa kokosy z palm na plaży. Kiepsko byłoby gdyby taki kokos zabił jakiegoś turystę ;)

Nasz jacht na kotwicy

Plażowo …

Chętni na leżaczek? :)

Kajaki odpoczywają w cieniu palmy

Kolorowa szkółka windsurfingu

Palmy, wersja wertykalna …

… oraz horyzontalna :)

Beach alone („Bitch alone”, jak to skomentowała Agnieszka (draakin.blogspot.com) na fejsie)

I jeszcze trochę plaży na koniec notki.

Jak utknęliśmy w krzakach na Gwadelupie

747 z hałasem ląduje w mangrowcach

Utknęliśmy w mangrowcach. Na amen, na dobę. A było to tak …

Z Antigua wypłynęliśmy standardowo już dla nas, o zachodzie słońca. Sporo było tych nocek na morzu, odległości między wyspami są spore więc dnie woleliśmy spędzać na wyspie, noce na morzu. Pasowało mi to, kocham nocne pływanie. Po notce o żeglarstwie kilka osób się pytało czemu nie stawaliśmy w nocy na kotwicy. Ano proszę Państwa w zatokach przy wyspie się da, na środku morza może być z tym pewien kłopot. Łańcuch kotwiczny ma może 50 metrów długości a dno morza jest 2000-3000 metrów pod nami … ;)

Płynęliśmy na Gwadelupę, cel to Sainte-Anne czyli taki kurort z plażami, palmami i w ogóle pocztówkowy. Gwadelupa jest wyspą w kształcie cyfry 8, z małym kanałem pomiędzy dwiema częściami wyspy. Zatoka północna, przez którą zmierzaliśmy jest naszpikowana rafami, locja ostrzega, że szlak jest trudny, niebezpieczny i lepiej w nocy nim nie pływać. Ale był dobrze oznakowany, zaryzykowaliśmy. Szlak, zwany torem wodnym faktycznie oferuje niezapomniane wrażenia, płynie się prosto, 200 metrów do przodu, zwrot o 90 stopni w lewo do następnej bojki, 100 metrów prosto, skręt o 120 w prawo i tak kilka mil morskich. Akurat była moja wachta, ja sterowałem, nasz kapitan siedział przy mapach i GPS’ie. Wrażenia miałem niezłe, szlak jest bardzo wąski, trzeba pływać blisko bojek, a już kilka metrów za nimi z wody wystają skały. Po drodze widzieliśmy też kilka wraków …

I wszystko było dobrze dopóki pod sam koniec toru nie zaczął padać deszcz. Uderzył tak silnie, że w ciągu minuty przestałem widzieć prawie cokolwiek, ledwo co masz widziałem, końca łódki już nie. Przed nami były jeszcze dwie bojki i płynąłem na nie na pamięć, rozpaczliwie szukając miejsca na bezpieczne zakotwiczenie. Udało się jakoś, szczęśliwie ale gdyby deszcz uderzył pół godziny wcześniej, kiedy byliśmy na środku przejścia przez rafy mogło być kiepsko. Serio.

Poczekaliśmy pół godziny, deszcz nieco zelżał i popłynęliśmy do kanału. Są na nim dwa mosty drogowe, oba zwodzone. Według locji pierwszy od naszej strony jest otwierany pomiędzy 4:30 a 5:30, drugi natomiast o 5:00. Dopływamy więc do mostu, jest 4:45 a on skubany zamknięty, żadne światło w budce mostowego się nie pali, nic. Francja … Czekamy więc, coraz bardziej niecierpliwie, w końcu most się otworzył, o 5:15. I … utknęliśmy pomiędzy mostami. Okazało się, że pierwszy jest otwierany faktycznie o 4:30 ale tylko na chwilę, żeby przepuścić czekające łódki. My spóźniliśmy się przez ulewę o 15 minut i nie mieliśmy szans. Dopłynęliśmy do drugiego, rzuciliśmy kotwicę i poszliśmy spać.

Obudziliśmy się rano w mangrowcach. To takie krzaki wodne, często używane jako rośliny akwariowe, tam rosną do wielkości całkiem sporych drzew. Mieliśmy sporo czasu, most otwierali dopiero o piątej rano następnego dnia więc otworzyliśmy baniak wina. Jeden, drugi, trzeci …

I tak pijąc wino, oglądając lądujące samoloty (obok kanału jest lotnisko), drzemiąc, czytając książki i pijąc wino, dużo wina spędziliśmy nie robiąc nic 24 godziny. Gdyby nie brak plaży byłoby naprawdę świetnie :)

A następnego dnia było tak:

Sainte-Anne

Wielka Polsko-Francuska Wojna O Słodką Wodę ;)

Płynęli, płynęli, dniem, nocą, a słońce wschodziło i zachodziło … aż się skończyła słodka woda … ;)

Jak już Wam pisałem w notce „O bujaniu się po oceanie” słodka woda na jachcie jest bardzo potrzebna. Do gotowania, picia, kąpieli. Można oczywiście myć się w morskiej ale zawarta w niej sól jest problemem, zostaje na ciele, powoduje czasem uczulenia i odparzenia. Jaro, czyli kapitan Jarosław Kaczorowski opowiadał mi kiedyś, że kiedy startował w regatach Transat 6.50 (trans-atlantyckie regaty samotników na malutkich łódkach) to cały czas pływał w pełnym sztormiaku, po to, żeby unikać bryzgów słonej wody. Miał mało słodkiej, tylko na niezbędne potrzeby więc przez prawie trzy tygodnie płynął w pełnym stroju, w temperaturach od wiosennych do tropikalnych. Prawdziwy hardcore :)

Nam się skończyła woda w mniej dramatycznych okolicznościach, w pobliżu francuskiej Gwadelupy, niedaleko Mariny de Riviere Sens. Więc, żaden problem, podpłyniemy, zatankujemy i po sprawie … Okazało się, że niekoniecznie. Podpływając do mariny okazało się, że pierwsze co widać z morza to wraki łódek na falochronie! Około 10 lat temu okolica została spustoszona przez ulewy a port został częściowo zniszczony przez rzeki błota. I co najciekawsze niewiele z tym później zrobili. Kanał wejściowy nie został pogłębiony (wpływa się na granicy utknięcia na mieliźnie), nie ma świateł nawigacyjnych, na falochronie leżą zniszczone jachty a na samym środku basenu mariny wystaje z wody zatopiony wrak. Zdumiewające to nieco bo reszta portu wygląda naprawdę nieźle, ot nie chciało się im zapewne ;)

Jachty na falochron wyrzucone

Wrak na środku mariny

Reszta mariny zatłoczona acz wygląda normalnie

Wpłynęliśmy więc do środka, szukamy wolnego miejsca aż nagle podpływa francuz na motorówce i zaczyna coś krzyczeć. No to my, że francuski niekoniecznie i żeby po angielsku. On dalej swoje. My też. I tak sobie trochę pokonwersowaliśmy, zrozumienia nie było ale i tak było fajnie a na pewno głośno. Trwało to z 15 minut, on nam nawet zagradzał małą motorówką drogę, próbował nas wypędzić ze środka. Podpłynęliśmy na chwilę do pomostu, dwie dzieczyny wysiadły na brzeg, próbowaliśmy z kimś się dogadać na lądzie, w kapitanacie, gdziekolwiek – musieliśmy mieć tą wodę! Aż po chwili francuz znowu podpływa i całkiem zrozumiałym angielskim tym razem, krzyczy, że musimy wypłynąć bo właśnie z wnętrza będzie wypływała na holu duża barka i tarasujemy mu drogę. Nie można było tak od razu???

Taktycznie wypłynęliśmy zatem, pokręciliśmy się na morzu godzinę czekając aż wyprowadzą tą barkę (naprawdę była spora), wpłynęliśmy w bojowych nastrojach do środka, zabralismy dziewczyny i zdobywczo zatankowaliśmy zbiorniki! Nawet od nas nie chcieli pieniędzy. Bitwa została wygrana, choć straty były, mianowicie w morskiej otchłani utonął klapek Ani D. ;D

Ciesząc się ze zwycięstwa popłynelismy dalej …

Wybrzeże Gwadelupy

Stare forty

Urokliwe miasteczka

Wybrzeże jest fajne i urozmaicone, górzyste i zielone. BTW, to zdjęcie numer 2000 na blogu :)

A na koniec w okolicznościach zachodzącego słońca popłynęliśmy dalej, na Antiguę …

Iles des Saintes

Płynęli, płynęli … aż dopłynęli do Iles des Saintes :)

Łódki leniwie wygrzewają się na słońcu

Wyspy Żeńskich Świętych (tak się według Internetu to tłumaczy) to grupa małych wysepek niedaleko Gwadelupy, francuskich, malutkich, skalistych i bardzo, bardzo wakacyjnych. Dużo na nich nie ma, ot 3,5 tysiąca mieszkańców mieszkających w kilku małych miasteczkach (zamieszkane są tylko dwie główne wyspy Terre-de-Haut oraz Terre-de-Bas), trochę turystów i tyle. My dotarliśmy do Terre-de-Haut, na kolację, zakupy i na imprezę. Zaczęło się od wina w męskim gronie, odwiozłem część ekipy, w tym wszystkie dziewczyny pontonem na brzeg a z resztą zaopiekowaliśmy się baniakami wina. Całkiem skutecznie :) Jak się wino skończyło postanowiliśmy dołączyć do reszty i tutaj po raz pierwszy podpadli nam francuzi, nie po raz ostatni zresztą. Ano było tak, że poszliśmy sobie na kolację do lokalnej pizzerii. Już w momencie składania zamówienia kelner na nas nieco psioczył, wiadomo jak się nie zna francuskiego bywa różnie. Ale jak zobaczył, że pozwoliłem sobie podłączyć do knajpianego gniazdka ładowarkę od komórki wyszedł na środek restauracji i zaczął wrzeszczeć po francusku, że nie wolno, że bez pytania i w ogóle co my sobie wyobrażamy? Ok, powinienem się zapytać, zgadzam się ale taka nadreakcja była nieco szokująca. Problem jakoś załagodziłem, ładowarka została, smród pozostał. Po kolacji poszliśmy potańczyć, nawet się nieźle impreza zapowiadała, knajpa reaagge, fajna muza, tańce, dużo lokalnych tylko, że ją zamknęli o 21… takie kokalne zwyczaje. Zatem pospacerowaliśmy trochę i poszliśmy spać. A co ;)

Główna ulica stolicy wyspy …

… rosną na niej blachy …

… oraz banany :)

Przystań promowa oraz molo do lansowania. Się.

Cafe de la Marine, w nieco greckim stylu

Klub kajakowy, flagą z osiołkiem słynący

Dom do łódki upodobniony

Jean-Paul cierpliwie czeka na lunch. W cieniu, dla ochłody

Słynący z jedynego na wyspie manekina supermarket odzieżowy

Letnia dacza

Heineken, jak wszędzie, wszędobylski

Wyspa ma może 4 km długości, jedyny rozsądny środek transportu (poza nogami) to skuter albo rower

Rano były jeszcze zakupy, generalny wniosek z nich wynikający jest taki, że może i francuskie bagietki są dobre ale na pewno nie po tym jak poleżą 48h na łódce… ;)

Sklep wielobranżowy …

… oraz warzywniak prawie na plaży. Ananasy polecam :)

W następnej notce o Wielkiej Wojnie z Francuzami o słodką wodę ;)