Młodzi mnisi na wycieczce do Szwedagon Pagoda.
Miałem plan na tę notkę, rodził mi się w głowie już od kilku dni. Miało być o całej logistyce podróży a rzecz to, w przypadku Birmy, nietrywialna. Jednak zdjęcia ułożyły mi się inaczej, pójdźmy zatem za nimi. Będzie o kilku rzeczach które mnie w Birmie i Rangunie (bo wszystkie zdjęcia pochodzą z tego miasta) zaskoczyły.
Po pierwsze: ilość mnichów. Jest ich mnóstwo, wiśniowe szaty widać na każdym kroku. Przewodnik z plemienia Pa-o mówił o 600 tysiącach co dawałoby 1% populacji. Każde dziecko jest oddawane na jakiś czas (od kilku tygodni do roku) do jednego z klasztorów, może w nim też zostać na stałe. Klasztory pełnią dodatkową funkcję nauczania podstawowego.
Trójkołowe riksze rowerowe. Wyglądają jak skrzyżowanie roweru z wózkiem inwalidzkim. Mają dwa miejsca dla pasażerów, jedno tyłem do kierunku jazdy. Małe, wąskie i niewygodne, ale tanie.
Handel uliczny jest wszędzie w Azji, ale tutejszy był wyjątkowo mobilny. Na jednej z ulic Rangunu stoiska się rozkładały i składały w kilka sekund.
Złote pagody i stupy. Nigdy nie widziałem tyle złota co w Birmie. I stup. I pagód.
Wyrok na kurczaka.
Zakaz jazdy na motocyklach i skuterach w Rangunie. Coś dziwnego czułem już podczas drogi z lotniska do hotelu, miasto, niby podobne do innych metropolii azjatyckich, było dziwnie ciche. Doczytałem w przewodniku, że w całej metropolii nie można jeździć na jednośladach (poza kilkoma wyjątkami, głównie dla urzędników miejskich). Zakaz został wprowadzony w 2003 roku i plotki głoszą, że przyczyną mogła być śmierć na motocyklu syna jednego z generałów. Inna plotka opisuje rozwożenie demokratycznych ulotek skuterami po mieście, jeszcze inna, że ktoś pokazał kiedyś generałom obsceniczny gest i uciekł z piskiem opon. Jak było naprawdę nikt nie wie, wiadomo natomiast, że zakaz obowiązuje, jest przestrzegany i nie ma planów na jego zniesienie. Skutki są wprawdzie uciążliwe dla mieszkańców, ale czynią Rangun zdecydowanie przyjaźniejszym miejscem do poruszania się. Jest ciszej i mniej pojazdów próbuje Cię zabić na ulicy.
Pan miotłowy na ulicy bankowej. Ot taka scenka miejska.
Akcja z kurczakami. Kurczaki, jak wiadomo, mają nóżki i lubią łazić, ale przez rzekę nie przepłyną. W celu przetransportowania drobiu przez ciek wodny bierzemy kilka sztuk, związujemy je za nogi i zawieszamy na kiju do noszenia kurczaków. Następnie zanosimy gdakający ładunek na koniec mola i zrzucamy rzeczone na wielką kupę kurczaków (mocno hałasującą). Kiedy sterta urośnie nam na tyle, żeby opłacało się wynająć łódź, przenosimy je na pokład układając równą warstwą na dnie. Na koniec płyniemy na drugą stronę (gdakającą zawzięcie łódką).
Ładna architektura kolonialna. Tylko trochę do remontu, za to z antenami satelitarnymi.
Dworzec kolejowy. Pragnę zwrócić Waszą uwagę na cyfry (arabskie i birmańskie). Birmański ma swój alfabet, w tym cyfry – to bardzo utrudnia poruszanie się transportem lokalnym po miastach.
Teahouse. Właściwie, uliczny teahouse bo są też takie z dachem. Pomysł jest super, kilka stolików, na nich termosy z pyszną, zieloną herbatą. Za herbatę się nie płaci, płatne są tylko domawiane do niej przekąski. W takich miejscach jak to żywiliśmy się prawie przez cały wyjazd. Jest bardzo tanio (1-2 USD na osobę).
Do listy „nigdzie indziej nie widziałem więcej” dopisuję też Buddów. Widziałem ich w Birmie miliony, Budda jest wszędzie!
Na koniec wymierający relikt przeszłości, Pani z aparatami telefonicznymi na ulicy. Nadal można je spotkać, ale już coraz rzadziej i pewnie w ciągu roku biznes umrze wykończony przez komórki. Chińskiej produkcji, im większa tym lepiej.
Rangun, Myanmar (Birma), marzec 2014