Muzyka Końca Lata

Kilka fotek z koncertu Muzyki Końca Lata w warszawskim Cudzie nad Wisłą. Świetny koncert, fajne miejsce, to była zdecydowanie dobra sobota :) A jak grają można posłuchać na przykład tutaj :)

Warszawa, Cud nad Wisłą, Muzyka Końca Lata, 26.05.2012

Rum punch, caribbean style

Le Marin

Publikowałem ostatnio inne fotki a niedokończona relacja z Karaibów niecierpliwie czekała w kolejce. Już się poprawiam :)

Marina

Tak naprawdę niewiele mogę napisać o Martynice. Byłem już na niej kilka razy, ale zawsze, tak jak Paryż, traktowałem ją jako punkt przesiadkowy. Takie miejsce w którym zwiedza się lotniska, jeździ busem za 56 euro do Le Marin, w hipermarkecie Carrefour kupuje żarcie na dwa tygodnie (nie mówiąc o winie) oraz zwiedza knajpy i koniecznie prysznice. Miejsce które kojarzy się albo ze zmęczeniem podróżą i jet-lagiem lub ostatnimi godzinami pobytu na pięknych Karaibach, przed powrotem do Europy. Zatem, za dobrze się nie kojarzy. Prawdopodobnie niesłusznie, to całkiem ładna wyspa, taka przynajmniej wydaje się być z morza, oferuje dobre jedzenie i pewnie kilka fajnych rzeczy do zwiedzania. Cóż, może kiedyś odkryję jej uroki :)

My dopłynęliśmy na miejsce nad ranem. Cumowanie łódki, pakowanie, upragniony prysznic, ostatnia ryba w lokalnej, portowej knajpie, zakupy…

Jeszcze jeden widok na port, ze wzgórza

Choć otoczone palmami ale bloki całkiem europejskie

Warsztat stolarski na świeżym powietrzu

Rogów okupacja

Mural

W tym klimacie szyby zazwyczaj są zbędne

Katamarany. Ten metalowy pal to mocowanie pomostu przy pływach. Pomost jest pływający, podnosi się podczas przypływu i opada przy niskiej wodzie. Inaczej łódki zawisałyby na linach :)

Fort-de-France airport, jak przystało z aleją palm :)

I to już koniec relacji. Ten rejs był inny niż wszystkie dotychczasowe, choć miał swoje bardzo dobre momenty, miał i bardzo złe. Niemniej sterowanie jachtem na wachtach nocnych było jak zawsze niesamowite, wtedy czuję, że żyję, najpełniej jak się da. A to fajne uczucie.

Na zakończenie załączam przepis na „Rum Punch’a”, najpopularniejszego lokalnego drinka. Długo testowałem różne kombinacje przepisów, poniższy jest najbliższy smakowi którego pamiętam.

Rum punch, caribbean style :)

3 szklanki rumu (bialy lub brązowy)
3 szklanki soku ananasowego (bez dodatku cukru)
1 szklanka soku pomarańczowego (bez dodatku cukru)
1 szklanka soku z limonki (można dostać w butelce)
3/4 szklanki grenadiny (zagęszczony sok z granatów)

Mieszamy wszystko i wlewamy do szklanek z dużą ilością lodu. Na końcu dodajemy trochę sproszkowanej gałki muszkatułowej.

Ma słodko, kwaśny, orzeźwiąjacy smak. Kac gwarantowany … ;)

Enjoy!

Spacerem po Krakowie

Kalosze cztery okwiecone

Zapiekanki na Kazimierzu cieszą się niezmiennym powodzeniem

Lewe okno naukowe

Reklama wielkoformatowa się rozpanoszyła, czasem nawet w powietrze się wzbija

Uczucie na Wawelskiej trawie

Most Grunwaldzki. I Like It :)

Wieże Wawelu wyłaniają się z krzaków nieśmiało

Skałki Twardowskiego …

… i z nich panorama Krakowa

Przejażdżka rykszą po centrum, prawie jak w Indiach ;)

Wieża Mariacka ze świetlika muzeum pod Rynkiem

I na koniec, niezmiennie ciesząca turystów głowa w głowie ;)

Battle of the Nations 2012

Z maja początkiem, Fort Bema, z dawien cichy i opuszczony rozbrzmiewać począł gwarem rycerskich turniejów i ruchawek.

Bitwa Narodów, z anglosaska zwana Battle of the Nations się rozpoczęła!!!

Z przodku wojowie i rycerstwo jeden na jeden stawali

Bywało, iż walki okrutne były

Chaszcza dopisała z kretesem

Harce w większym gronie bywały, Ukrainiec z Ruskiem wojują

Takoż dwóch na jednego bywało

Zakutych łbów mrowie zjechało …

… pieszo, konno i konnych ;)

Białogłowy urodziwe dopisały …

… a ówczesny sposób na nie był propagowany ;)

Sympatyi okazywanie …

… oraz skutki tychże sympatyji przez woja w koszu noszone ;)

Strawa się warzyła i strudzonych wędrowców pokrzepiała

Białogłowy w białych czepcach shopping uprawiały

Natenczas konnych potyczek czas nastał

W turniej stanęli

Dzielnie walczyli

Końcówki kopii na zbrojach się kruszyły …

… a ranni poczywali

Rycerze dobre serca mieli i pojednanie w duszy

Amerykańscy wojowie powiew nowoczesności wnieśli …

… oraz saraceńską z urody białogłowę doprowadzili

Na koniec wielka ruchawka się zaczęła, bitwa wszech rycerstwa

Wielką wiktoryję Ruś zdobyła

A na polu jeno żelastwo się ostało …

30hr Atlantic Ride

Bezwład kolorowy

Wracaliśmy już. Do przepłynięcia został ostatni odcinek, około 120 mil morskich w linii prostej, jakieś 140 realnie czyli około 255 kilometrów – całkiem spory kawałek jak na jeden przelot.

Musieliśmy tylko zatankować wodę i znowu pewien francuz zrobił nas w jajo. Podpłynęliśmy wieczorem do stacji benzynowej w marinie na Gwadelupie i zaczęliśmy tankować wodę wężem do zbiornika. Poszedłem poszukać kogoś z obsługi żeby zapłacić, pojawił się jakiś gość i pyta czy ropę też chcemy. Ropy nie chcieliśmy, mówię mu, że potrzebujemy tylko wody, nie mamy nic. Francuz do mnie „Ok, ok” i poszedł sobie. No dobra, pewnie wróci za chwilę po pieniądze. Nie wrócił a woda po kilku minutach przestała lecieć. Więc poszedłem go poszukać a tu gościa nie ma, budynek stacji zamknięty a furtka przez którą się wychodzi ze stacji na brzeg z wielką kłódką. Po prostu wyłączył pompę i poszedł do domu, mając nasz w przysłowiowej dupie. Było już późno, nie mieliśmy szans zatankować w samej marinie a czekało nas co najmniej 24h na morzu. Nie mogliśmy też poczekać do rana, mogliśmy się spóźnić na samolot. Więc nie było innej opcji, popłynęliśmy bez wody (mieliśmy tylko pitną w butelkach).

Radosna Ania za sterem

Atlantyk z lewej

Atlantyk z prawej. Nie mówiąc o klamerkach ;)

140 mil to nie jest może aż tak bardzo dużo ale wiatr zdechł, połowę drogi płynęliśmy na silniku. Licząc na zmianę warunków zdecydowaliśmy płynąc od strony nawietrznej wysp, po Atlantyku. Rozwiało się w końcu ale dopiero po dobie, w sumie ostatni odcinek zajął nam 30 godzin. Przy takich dłuższych przelotach człowiek wpada w rytm życia według wacht. 3 godziny aktywności, sterowania, zabawy z żaglami i nawigacją, 6 godzin na odpoczynek, w nocy sen, w dzień drzemka, gadanie o pierdołach czy nic-nie-robienie. Bardziej ambitni mogą trochę poczytać ale to też się w końcu nudzi. I znowu 3 godziny wachty. Takie pływanie niesamowicie odpręża, dookoła nie ma nic poza oceanem, jacht tnie falę za falą, nic się nie zmienia poza powoli upływającymi minutami. Bardzo mnie to odpręża.

Trochę żeglowania

Płyniemy więc sobie, leniwie, gadając sam nie wiem o czym. Poszedłem na rufę zapalić papierosa, patrzę na morze i nagle, może 300 metrów od nas coś wielkiego wyskakuje z wody, przez chwilę zawisa w powietrzu i spada do niej z wielkim hukiem i rozbryzgiem piany. Wieloryb!!! Widziałem je po raz pierwszy w życiu, wyskoczył z wody trzy razy, po trzecim poleciałem po aparat ale już niestety się nie pojawił. Naprawdę był fajny, w powietrzu obracał się tak że było widać płetwy. Piękny!

Jeszcze trochę oceanu

Rano drugiego dnia była już Martynika a w niej marina, upragniony prysznic i ostatnie zakupy przed powrotem do domu…

Plażowanie na Sainte-Anne

Kajakiem przez Atlantyk

Do Sainte-Anne dotarliśmy bez przeszkód. Most otworzyli o 5:00, dopłyneliśmy na miejsce rano a tam raj, turystyczny raj. Nie ma się co nad nim rozpisywać za bardzo, były palmy, był piasek, były kąpiele w lazurowej wodzie, były drinki z rumem i krem do opalania. Była też sesja dziewczyn w bikini, był masaż na cztery ręce, było naprawdę fajnie. Po dobie w mangrowcach taki relaks był nam naprawdę potrzebny :)

Katamarany czekają na załogę

Masaże z widokiem na Ocean

Ekipa codziennie zrywa kokosy z palm na plaży. Kiepsko byłoby gdyby taki kokos zabił jakiegoś turystę ;)

Nasz jacht na kotwicy

Plażowo …

Chętni na leżaczek? :)

Kajaki odpoczywają w cieniu palmy

Kolorowa szkółka windsurfingu

Palmy, wersja wertykalna …

… oraz horyzontalna :)

Beach alone („Bitch alone”, jak to skomentowała Agnieszka (draakin.blogspot.com) na fejsie)

I jeszcze trochę plaży na koniec notki.

Jak utknęliśmy w krzakach na Gwadelupie

747 z hałasem ląduje w mangrowcach

Utknęliśmy w mangrowcach. Na amen, na dobę. A było to tak …

Z Antigua wypłynęliśmy standardowo już dla nas, o zachodzie słońca. Sporo było tych nocek na morzu, odległości między wyspami są spore więc dnie woleliśmy spędzać na wyspie, noce na morzu. Pasowało mi to, kocham nocne pływanie. Po notce o żeglarstwie kilka osób się pytało czemu nie stawaliśmy w nocy na kotwicy. Ano proszę Państwa w zatokach przy wyspie się da, na środku morza może być z tym pewien kłopot. Łańcuch kotwiczny ma może 50 metrów długości a dno morza jest 2000-3000 metrów pod nami … ;)

Płynęliśmy na Gwadelupę, cel to Sainte-Anne czyli taki kurort z plażami, palmami i w ogóle pocztówkowy. Gwadelupa jest wyspą w kształcie cyfry 8, z małym kanałem pomiędzy dwiema częściami wyspy. Zatoka północna, przez którą zmierzaliśmy jest naszpikowana rafami, locja ostrzega, że szlak jest trudny, niebezpieczny i lepiej w nocy nim nie pływać. Ale był dobrze oznakowany, zaryzykowaliśmy. Szlak, zwany torem wodnym faktycznie oferuje niezapomniane wrażenia, płynie się prosto, 200 metrów do przodu, zwrot o 90 stopni w lewo do następnej bojki, 100 metrów prosto, skręt o 120 w prawo i tak kilka mil morskich. Akurat była moja wachta, ja sterowałem, nasz kapitan siedział przy mapach i GPS’ie. Wrażenia miałem niezłe, szlak jest bardzo wąski, trzeba pływać blisko bojek, a już kilka metrów za nimi z wody wystają skały. Po drodze widzieliśmy też kilka wraków …

I wszystko było dobrze dopóki pod sam koniec toru nie zaczął padać deszcz. Uderzył tak silnie, że w ciągu minuty przestałem widzieć prawie cokolwiek, ledwo co masz widziałem, końca łódki już nie. Przed nami były jeszcze dwie bojki i płynąłem na nie na pamięć, rozpaczliwie szukając miejsca na bezpieczne zakotwiczenie. Udało się jakoś, szczęśliwie ale gdyby deszcz uderzył pół godziny wcześniej, kiedy byliśmy na środku przejścia przez rafy mogło być kiepsko. Serio.

Poczekaliśmy pół godziny, deszcz nieco zelżał i popłynęliśmy do kanału. Są na nim dwa mosty drogowe, oba zwodzone. Według locji pierwszy od naszej strony jest otwierany pomiędzy 4:30 a 5:30, drugi natomiast o 5:00. Dopływamy więc do mostu, jest 4:45 a on skubany zamknięty, żadne światło w budce mostowego się nie pali, nic. Francja … Czekamy więc, coraz bardziej niecierpliwie, w końcu most się otworzył, o 5:15. I … utknęliśmy pomiędzy mostami. Okazało się, że pierwszy jest otwierany faktycznie o 4:30 ale tylko na chwilę, żeby przepuścić czekające łódki. My spóźniliśmy się przez ulewę o 15 minut i nie mieliśmy szans. Dopłynęliśmy do drugiego, rzuciliśmy kotwicę i poszliśmy spać.

Obudziliśmy się rano w mangrowcach. To takie krzaki wodne, często używane jako rośliny akwariowe, tam rosną do wielkości całkiem sporych drzew. Mieliśmy sporo czasu, most otwierali dopiero o piątej rano następnego dnia więc otworzyliśmy baniak wina. Jeden, drugi, trzeci …

I tak pijąc wino, oglądając lądujące samoloty (obok kanału jest lotnisko), drzemiąc, czytając książki i pijąc wino, dużo wina spędziliśmy nie robiąc nic 24 godziny. Gdyby nie brak plaży byłoby naprawdę świetnie :)

A następnego dnia było tak:

Sainte-Anne

Paralotnią po niebie

W ramach niewyjeżdżania na majówkę latałem paralotnią, a co :)

Bardzo polecam, to już mój drugi raz zresztą. Amatorzy latają się w tandemie, prowadzi instruktor. Wrażenia są niezapomniane, widoki z góry piękne, adrenalina zapewniona. Moja współtowarzyszka stwierdziła, że człowiek się czuje w tym jak w dużej kołysce nad ziemią, pod czym się podpisuję obiema rękami :)

Flying machine, jeszcze na ziemi

Rozpędzamy się …

I sruuuuu :DD

Świat z góry widziany był raczej wiejski ;) Leciałem już po zachodzie słońca, krótko, około 20 minut ale wrażenia były nieziemskie. Zwłaszcza lot na wysokości 2 metrów i polowanie na zające ;)

Liczba startów równała się liczbie lądowań :)

Szkoła paralotniarska: www.alpi.pl

Antigua: Land of Sea and Sun (nie mówiąc o striptease ;)

Land of Sea and Sun

Takie właśnie zdanie widnieje na lokalnych rejestracjach samochodowych. Szukając potwierdzenia postanowiliśmy zbiorowo udać się spacerem na miejską plażę. Jak już pisałem wystaczy odejść kilkaset metrów od centrum St. John’s a otoczenie mocno się zmienia. Droga na plażę okazała się drogą może nie przez slumsy ale na pewno przez najbiedniejsze dzielnice miasta. Szliśmy na piechotę, wieczór był piękny, słońce powoli zmierzało ku zachodowi a nasza wycieczka, maszerując raźnie i dzielnie wkroczyła w mało turystyczne okolice rozglądając się ciekawie. Bylismy tam nietypowym zjawiskiem. Po pierwsze szliśmy na piechotę, turyści jak wiadomo nie chodzą, jeżdżą taksówkami. Po drugie wielki cruiser odpłynął więc w mieście nie było żadnych przyjezdnych, chyba tylko my. Według wiki biali to tylko niecałe 2% ludności więc w czarnym kraju janoskóra grupa wyróżnia się bardzo mocno. Ale czuliśmy się bezpiecznie a spotkani ludzie byli bardzo przyjaźni. Kilka fotek z wycieczki:

Bardzo powszechny widok na Karaibach, niezły samochód stojący obok lichego domku z dykty lub blachy falistej. Już o tym kiedyś pisałem, domy czasem burzą huragany więc nie opłaca się budować drogo a samochód ma się na lata :)

Lunch time

Wchodzimy do biedniejszej dzielnicy, w tle widać cruisera, pierwszy plan już mało turystyczny

Wadadli beer. Our place, our time, our beer. Autochtoni są bardzo dumni ze swojej niepodległości a piwo niezłe.

Dzielnica mieszkalna

CREDIT make
friendship end so lets
be friends pay cash
and come in clean
coals and kerosene

FORD czasem znużony

Dzieciaki i skakanka z kawałka drutu

Ola z dziewczynkami

A czy znaleźliśmy tytułowe miejsce? Owszem. I było rewelacyjne!

Palmy na plaży

Statek i morze, dużo morza

Plaża miejska była prawie kompletnie pusta. Kilka lokalnych, nasza grupa i knajpa z drinkami i przekąskami. W knajpie bylismy jedynymi klientami, wdzięczny barman do każdego zamówienia dorzucał nam kilka opakowań chipsów i orzeszków.

Mam jeszcze jedną historię z Antigua, niestety bez zdjęć. Pod koniec wieczoru podzieliliśmy się na dwie grupy, pierwsza pojechała spać na łódkę, druga postanowiła poodkrywać uroki imprezowe St. John’s. Wynajeliśmy taksówkarza obytego w okolicznych zabawowniach, poczekaliśmy do 22 i pojechaliśmy w miasto. Pierwsza knajpa była średnia, typowo lokalna ale jakaś taka mało przyjazna. Było jeszcze wcześnie, ludzie się dopiero schodzili a właściwa impreza się jeszcze nie zaczęła. Drugiej nawet nie zobaczyliśmy, zwiad który został wysłany do środka stwierdził, że jest dziwnie. Na bramkach jest kontrola osobista, sprawdzają czy nie wnosi się broni za to na parkiecie nie ma nikogo. Już nieco zrezygnowani byliśmy, kiedy taksówkarz zaproponował striptease. W sumie … czemu nie? :)

Byliśmy w takich dwóch miejscach. Pierwsze było odjechane w kosmos. Na bramce stała ochrona, chcieli od nas 10 USD za osobę, po krótkiej negocjacji zapłaciliśmy 12 USD za całą grupę. Natomiast w środku … ciemne, prawie czarne wnętrze, jedna niebieska jarzeniówka nad małym barem i druga na małym podwyższeniu z rurą, miejsce do tańca dla lasek. Tańca to nieco za dużo powiedziane, dziewczyny niby tańczyły ale głównie trzymały się rury żeby nie upaść. Miały niebotycznie wysokie szpilki i średnio sobie z nimi radziły, także umiejętności za dużo nie miały. Estetyczne to za bardzo nie było, zachęcające też nie ale klimat był, a jakże ;) Poza nami w środku było kilka lokalnych, równie znudzonych jak laski. Nieco ciekawiej było na zewnątrz, na małym postumencie dziewczyny które akurat nie pracowały w środku miały imprezę, piły drinki i pokazywały sobie nawzajem swoją nową bieliznę, przynajmniej było wesoło :)

Drugi striptease był lepszy, więcej ludzi w środku, laski i tańce całkiem udane. Co prawda nie była to Tajlandia ale było zdecydowanie normalniej i ciekawiej. W sumie wieczór choć mało imprezowy był ciekawy, naprawdę bardzo lokalne klimaty :)

A na koniec fotka tytułowa: