Martynika i samoloty

Wejście z morza do Le Marin

Karaiby…
Grupa wysp i wysepek, gdzieś pomiędzy Oceanem Atlantyckim a Morzem Karaibskim, Ameryką Północną a Południową. Piracki pępek świata, fale, banany, rum niemalże tańszy niż woda i muzyka reggae. Ale też kolonie byłych morskich potęg europejskich, zasiedlone przez ludność murzyńską sprowadzaną z Wybrzeża Niewolników. Teraz w większości niepodlegle lecz biedne, bardzo biedne. Niesamowicie piękne…

Ale najpierw był lot.

Lubię latać. Zawsze lubiłem, od dziecka. Kiedy byłem młody, mój ojciec kilka razy dostał cudem paszport i delegację zagraniczną, przywoził nam zawsze niedostępne u nas specjały. Wielkie czekolady Milki, puszki Coca-Coli i takie tam. Dla dziecka wychowanego na wyrobach czekoladopodobnych i oranżadzie to było jak zakazany powiew Zachodu. Czasem jednak przynosił też komplecik jednorazowych sztućców i małe torebki z solą i pieprzem z samolotu, i to, właśnie to było dla mnie najcenniejsze. Godzinami bawiłem się w latanie, w posiłek na pokładzie, celebrowałem to nieprawdopodobnie. Fajne czasy :)

Później, w poprzedniej pracy, latałem dużo, po Europie, służbowo. Na tyle dużo, że nauczyłem się zasypiać przed startem i nawet lądowanie mnie nie budziło, kwestia praktyki. Teraz, podróżując, latam jeszcze więcej a na pewno dłużej. Ale niezmiennie mnie to rajcuje. Zwłaszcza duże, międzykontynentalne samoloty, jak Boeing 747 :)

B747, nasz transport na Martynikę

Jumbo są naprawdę wielkie, zabierają ponad 400 pasażerów, pewnie ze 20 stew, mają kilka kuchni i kilkanaście toalet będących wymarzonym dla wielu miejscem na sex w przestworzach. To niemłoda już konstrukcja ale jest smuklejszy i ładniejszy niż nowy potwór, Airbus A380. I ta legendarna pierwsza klasa po schodkach :)

Tak, lubię latanie :)

Po prawie 9 godzinach (tyle trwa lot przez Atlantyk na zachód, na wschód ok 8h) dolecieliśmy na Martynikę

Fort-de-France, stolica Martyniki

Zbliżamy się do lądowania, pogoda średnia ale okolica całkiem niezła

Prawda, że ładny? Air Antilles

Później była taksówka do Le Marin, szukanie łódki, rum, dużo rumu, seafood na kolację, poranne zakupy, nurkowanie pod łódką żeby sprawdzić śrubę, przygotowanie jachtu do wypłynięcia, odprawa paszportowa (Martynika jest terytorium zamorskim Francji, wypływając trzeba się odprawić) i w związku z tym nie było czasu na zdjęcia. Aparat wyjąłem dopiero na wodzie, kurs na Dominikę, pierwsza od prawie dwóch lat nocka na morzu :)

A było tak:

Statek transportujący jachty przez Atlantyk. Zamiast samemu płynąć można zamówić miejsce na takim i przeprowadzić jacht z morza śródziemnego na karaibskie szybko i bezpiecznie. To dosyć popularne, w lato ludzie pływają po śródziemnym, na zimę przewożą jachty w tropiki.

Żeglarski ładunek

Plażowa enklawa turystyczna. Palmy sztucznie zasadzone, sam widziałem jak je wsadzali w piasek, w 2008 roku :)

Zielono i górzyście

Takim jeszcze nie miałem okazji popływać …

A pod koniec dnia, tuż przed zachodem słońca …

… pojawiły się delfiny! Małe stadko, kilka sztuk. Pływały przed dziobem łódki, przepływając z burty na burtę. Było prawie ciemno więc zdjęcia słabe ale zawsze.

Zachód słońca. Jak to w tych okolicach piękny i bardzo szybko zapada.

Później był kurs na Dominikę, pełna gwiazd noc na morzu, a nigdzie na świecie nie ma ich więcej. Były wachty, spory wiatr i fale, część załogi poznało chorobę morską i bujanie do snu.

Na zakończenie pierwszej notki … To był inny rejs dla mnie niż wszystkie poprzednie. Często smutny i melancholijny, chyba tylko nocna walka z Wielkimi Falami potrafiła mnie odprężyć. Pierwszego dnia, jeszcze przed wypłynięciem, odebrałem telefon z bardzo smutną wiadomością w którą nadal trudno mi uwierzyć.

Aniu, brakuje mi Ciebie.

Paryż, Oh, mon Paris!

Eiffel Tower, widok nieco z boku

Paryż, Oh, mon Paris!
Miasto kochanków, zupy cebulowej, mody i jednej wieży co ją mieli zburzyć świeżo po zbudowaniu. Miasto marzeń, szczególnie wśród zakochanych …

Nigdy takim dla mnie nie był. Byłem w nim pewnie z 10 razy ale zawsze tylko koczowałem na CDG lub Orly, traktowałem jako punkt przesiadkowy, taki duży dworzec autobusowy. Jedyny raz, w 2008 roku, kiedy miałem kilka godzin na pochodzenie po mieście, był właśnie listopad, padał śnieg z deszczem i była taka mgła, że stojąc pod Luwrem nie widziałem całkiem pobliskiej wieży Eiffel’a. Paryż zrobił na mnie wtedy naprawdę kiepskie wrażenie, było zimno i szaro, ponuro i paskudnie. I brudno. A zupa cebulowa niesmaczna.

Tym razem było inaczej. Lecąc na Karaiby wyszukaliśmy najtańszą opcję przelotu, taką z noclegiem w hostelu w Paryżu. Hostel mimo ceny 25eur za łóżko był całkiem OK a Paryż, cóż, okazał się nie taki zły :)

Bazylika Sacre-Coeur, trzeba się wspiąć na wzgórze Montmartre ale budynek wart zadyszki

Artystyczna i bardzo słynna dzielnica Montmartre

Urokliwe knajpki ze stolikami z widokiem na ulicę

Jeszcze bardziej urokliwa księgarnia. Prawie jak z Harry Pottera

Na placu Pigalle kasztanów nie stwierdzono. Sex shopy i owszem :)

Pełne fantazyjnych ciuszków i innych erotycznych akcesoriów. Parasolka zapewnia francuski styl :)

Moulin Rouge, kiedyś najsłynniejszy i najbardziej skandalizujący kabaret. Teraz chyba już tylko najsłynniejszy ale na pewno najczęściej fotografowany. Wiatrak się kręci :)

Metro paryskie. W odróżnieniu od Warszawy linii jest kilkanaście. Słyszałem wczoraj dowcip, że z powodu zamknięcia stacji Świętokrzyska i podzieleniu naszego metra na pół mamy już dwie :D Jeszcze kilka podziałów i będzie jak w raju

Aż w końcu dotarłem do Wieży. Zbudowano ją na Wystawę Światową w 1889 roku i miano zburzyć po 20 latach, miała byc symbolem potęgi technicznej Fracji. I przyznaję, naprawdę robi wrażenie. Jest ogromna i jednocześnie ażurowa. Piękna i lekka konstrukcyjnie a jednocześnie tak trwała. Eiffel musiał być dumny do końca życia :)

Widok od dołu

Nie zakochałem się w Paryżu. Ale z miasta z którym nie chciałem nic mieć nic nigdy wspólnego przeskoczył na pozycję „chętnie jeszcze raz tam pojadę” a to już COŚ :)

W następnej notce … Karaiby :)

Goa, Dust of India

Odcinek 24, Goa

Cztery czerwone krzesła na plaży

To już ostatnia notka z Indii, w sumie 24 wpisy z 22 dni w podróży, miesiąc pisania, po nocach, w autobusach, metrze i w ogóle gdzie się dało. Moja najobszerniejsza jak dotychczas foto-relacja, zdjęć jest prawie 580 a dotychczas dodawałem maksymalnie 160-170 na wyprawę. Ale Indie takie są, widziałem i odczuwałem tam tak dużo, że chciałem Wam przekazać i pokazać jak najwięcej. Choć wiem, że żadne zdjęcie nie odda tego jaki ten kraj jest naprawdę i do końca. Bo jest, jak dotychczas, najbardziej kolorowym, fotogenicznym, najtrudniejszym i najbardziej brudnym miejscem w jakim byłem. I może będę. Same naj, prawda?

Goa, imprezowa i plażowa. Indie light. Ale najpierw jak tam dotarliśmy …

Była PRZYGODA! Mieliśmy rano pociąg z Hospet, zaraz po świcie. Nawet udało się wstać bez problemu, rikszarz dojechał i już na nas czekał, dotarliśmy na stację sporo przed czasem. Pociąg spóźniony 40 min ale nic to. Mały Chai na rozbudzenie i szukamy Pana od Biletów. Mieliśmy miejsce z listy rezerwowych lecz nasze nazwiska odnalazły się bez problemu w którymś wagonie, kolejarz podał mi numerki więc na pewno pojedziemy. Uff!

I tutaj wszyscy straciliśmy czujność, może było za wcześnie rano, może za mało snu przez te trzy tygodnie ale też byliśmy już zbyt pewni siebie i ogarnięci w lokalnych dziwactwach. Pociągu nie było na tablicy, nie było numeru. Był za to inny, w tą samą stronę ale różniący się od naszego wszystkim: numerem, stacją docelową i nazwą. Nawet się trochę dziwiliśmy czemu dwa pociągi odjeżdżają w tę samą stronę o podobnej godzinie ale nie zaniepokoiło nas to specjalnie. This is India, everything is possible ;) Skoro nasz pociąg ma być spóźniony to może go jeszcze nie wrzucili na tablicę, wszystko będzie OK…

I przyjechał ten drugi, ludzie się załadowali i pojechał. Zaniepokoiłem się po 15 minutach, naszego nadal nie było! Poszedłem się spytać i co? To był nasz!!! Tylko z nienacka zmienili mu numer, nazwę i stację docelową! No żesz ….!!!! Jak łosie utknęliśmy na pustej stacji kolejowej z głupimi minami. Byliśmy co prawda bardziej rozbawieni niż wściekli ale sytuacja była słaba. Zależało nam na jak najszybszym dotarciu na Goa, odpoczęciu trochę. Następny pociąg za dwa dni, są jakieś autobusy ale dopiero w nocy, za 14 godzin. A Hospet zupełnie nieciekawe, zresztą autobusy też lubią jeździć opcjonalnie, znaczy pojedzie albo nie. Sprawdziliśmy inne możliwości ale nic nie ma, poza taksówką. A szosami do Calangute, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój jest 370 km a to jak wiadomo masa drogi jak na Indie.

Ale nic, trzeba jakoś się tam dostać. Chętny kierowca znalazł się szybko i zaczęły się negocjacje. Z początkowych 12tys rupii (800zł) szybko zeszliśmy do 10tys ale później już nie było tak łatwo. Taka trasa jest bardzo męcząca, w upale i po kiepskich drogach. Kierowca nie wróci tego samego dnia, także koszt benzyny jest znaczący (ok 3000 rupii). To były moje najdłuższe i najtrudniejsze negocjacje się w Indiach, targowałem się jak wściekły. Pół peronu wiedziało o naszej głupocie więc dookoła zebrała się grupka kilkunastu hindusów obserwujących moje zmagania, co także nie ułatwiało sprawy. Było odchodzenie od rozmówcy, obrażanie się, machanie rękami i wszystkie inne znane mi chwyty negocjacyjne :) Było też machanie głową na boki, to odpowiednik naszego kiwania się do przodu czyli na zgodę, połączone zawsze ze słowami Accha, Accha (dobra, dobra), było też twarde Nahim (nie). Po godzinie (tak, tak, tyle to trwało) cena została ustalona na 6500 rupii (420zł) za całą drogę, poniżej tej sumy już się nie dało zejść. Chwilka czekania na samochód, zmiany kierowców (z jednym negocjowałem, do stacji benzynowej dowiózł nas inny a dalej trzeci…) i jedziemy. Początek drogi super, autostrada, dwa pasy, połowę drogi przejechaliśmy w może dwie godziny – rewelacyjny czas. Aż trzeba było z niej zjechać i zaczął się koszmar, dziury, piasek, gruz. Druga połowa drogi zajęła nam 6 godzin, dojechaliśmy umęczeni ale dojechaliśmy! Za to trzeci kierowca był idealny, nic nie mówił, nie marudził i nie słuchał hindu muzy na cały regulator (cenne, zaprawdę).

Po drodze, warto wspomnieć, zjedliśmy śniadanie w knajpie w Hubli. Na 12 klientów było co najmniej 16 osób obsługi, w tym 2 szefów sali, 4 sprzątaczy stołów, 3 laski od obsługi kasy fiskalnej (kasa 1 sztuka), pan od szuflady z pieniędzmi oraz 6 kelnerów :)

Goa. Był Ocean Indyjski i jego drobny piasek na plaży, palmy, szum fal, mokre nogi i ciepły wiatr przewiewający ubranie. Były jedzone codziennie owoce morza, oceaniczne ryby i nieziemsko przyrządzony stek z rekina. Były zakupy na tybetańskim targu i piwo pite przy świeczkach na plaży. Tak!

Północna część Goa w okolicy Calangute i Baga jest opanowana przez przemysł imprezowy i Rosjan. Było ich pełno, nawet menu w knajpach było w cyrylicy. Podobno na południu jest lepiej, spokojniej. Ale jeżeli szukasz miejsca na imprezę to polecam.

Spacerem po plaży

Rozmowy międzykontynentalne

Plaże nie są puste jak na tajskich wyspach, oj nie

Ratownicy w jeepach jeździli czujnie

Trochę lokalnych klimatów:

Chwila odpoczynku kobiet sprzedających ananasy

Nawet łódź rybacka się zaplątała

Para zakochanych. Dla hindusów Goa to miejsce oderwania się od purytanizmu reszty kraju, tutaj jeżdżą Ci którzy mogą pozwolić sobie na zachodni sposób poznawania płci przeciwnej, randki i takie tam ;)

Byli też trzymający się za ręce mężczyźni. To ciekawe i powszechne zjawisko w Indiach, wcale nie objaw homoseksualizmu a jedynie sposób okazywania przyjaźni drugiemu facetowi. Chodzą za rękę, obejmują się, przytulają.

Fotka nad morzem

Plażowanie z żoną i teściową

Chwila romatyzmu…

… oraz obowiązkowe krowy na plaży :)

Tutaj by się skończyła moja relacja gdyby nie pewien spacer. Spacer może sam nie zaważył o tym ale to, że zapomniałem posmarować sobie stopy filtrem już tak, po trzech godzinach chodzenia po plaży moje stopy przybrały kolor buraka i gdyby nie paskudnie śmierdząca maść kupiona w lokalnej aptece nie wiem czy byłbym w stanie chodzić. Ale jakoś dawałem radę, za to unikałem słońca. Rozdzieliliśmy się więc na plażowiczów i zwiedzających. Marta i ja pojechaliśmy do Old Goa (stara stolica regionu). Goa jest byłą kolonią portugalską i narzuciło to ogromny wpływ na okolicę. Jest czysto i ładnie, prawie nie ma świątyń hinduskich za to mają zatrzęsienie ładnych kościołów z czasów kolonialnych (UNESCO).

Bazylika i jej wnętrze

Świec zapalanie

Katedra

Mały kościółek

Pomnik wśród kwiatów

Coś bliżej nieokreślonego na trawie

Oprócz tego, w okolicy jest port towarowy i przeprawa promowa:

Statek w gorszym stanie…

… oraz taki, w trochę lepszym

A na koniec…

Ostatnie zakupy

Targ tybetański

Obowiązkowa fotka z białaską

Last but not least, autor tegoż bloga testujący na sobie tzw. Indian Hair Style. Był całkiem niezły, nawet moja fryzjerka pochwaliła :) (zdjęcie: Marta)

I to już koniec relacji. W sumie, po drogach, szynach kolejowych i na indyjskim niebie przebyliśmy, jak wynika z mapy 5779 km a zawiera ona tylko główne przejazdy. Kawał drogi, Indie to kraj wielkości 1/3 Europy i to czuć podczas podróży. Różnice pomiędzy południem a północą są kolosalne, północ jest trudniejsza i brudniejsza, stamtąd też pochodzi tytuł notki, „Dust of India”, adekwatny bardzo… Południe, zwłaszcza Goa jest zdecydowanie bardziej ludzka, takie Indie w wersji „light”.

Zaczynając relację zacytowałem jednego rikszarza, „INDIA – I’ll Never Do It Again”. Czy tak będzie, kto to wie … Wracając do Polski czułem, że pewnie tak, teraz niekoniecznie, chętnie bym wrócił w kilka miejsc, może też zobaczył nowe. Kusi mnie ponownie Mumbai i jego słynna, niesamowita pralnia a także klimat tego miasta. Kusi Kalkuta, której nie udało mi się zobaczyć. Kusi też, o dziwo Waranasi, najbardziej syfiaste miejsce jakie widziałem w życiu ale jednocześnie też nieprawdopodobnie ciekawe kulturowo i fotograficznie.

Mapa naszej podróży, średnia jest ale może komuś się przyda: http://www.zeemaps.com/pub?group=331381

Zakończę tym drugim cytatem z rikszarza, jakże prawdziwym:

„This is India, everything is possible!” :)))

Hampi, kamienie, dużo kamieni

Odcinek 23, Hampi Stones

Drzewo akacji

Hampi bylo piękne. Wioska leży na miejscu dawnej stolicy Państwa Widźajanagar, miasta założonego w 1336 roku. Okolica jest górzysta i kamienna, wszędzie dookoła leżą ogromne głazy jasnego kamienia przetykane tropikalną roślinnością. Wszystko otoczone liśćmi bananowca. Poezja! Jest co zwiedzać, cała okolica ućkana jest malowniczymi ruinami, lepiej lub gorzej zachowanymi. Całość ma powierzchnię 26km2 i trzeba się trochę nałazić lub najeździć żeby zobaczyć chociażby najważniejsze punkty.

Samo miasteczko też jest bardzo fajne, malutkie, takie z klimatem do dobrego odpoczynku. W samym centrum Main Bazar (główna ulica miasta) jest knajpa nepalska gdzie można zjeść pyszne pierożki Momo i popić koktajlem owocowym, leżąc na materacach. Idealny sposób na spędzenie upalnego popołudnia :)

A jak to wygląda? Ano tak:

Ogromne głazy a pośrodku mała świątynia

Świątynia Wirupaksza, nadal czynna

Ta sama świątynia i główna ulica miasta, Main Bazaar

Jeden z pomników

Lotus Mahal, na trawie …

… i palma na piasku

Zagroda dla słoni. Po obejściu całości słoni nie stwierdzono

Świątynie, świątynie …

Płaskorzeźby, tym razem bez motywów Kamasutry

Choć maleńka, pokażę Ci zaplecze ;)

Resztki pałacu królewskiego

Kamienny rydwan w świątyni Vittala, dwie fotki bo fajny choć nieco nieruchawy

Świątynia Vittala.

Hinduska wycieczka krajoznawcza

I na koniec Ganesh, Ganesha jak już wspominałem lubimy :)

Oraz pokryta kamieniami okolica.

Powoli zbliżam się do końca relacji, to przedostatnia notka już. Następna to Goa, ostatni etap naszej podróży …

Hampi, o tym też jak do niego dotrzeć poznając Prezydenta

Odcinek 22, Hampi

Stone Car, Hampi

Three Palm Trees

Tak było w Hampi :) Gorąco, kamiennie i palmiasto. Ale najpierw musieliśmy tam dotrzeć …

Z początku Hampi było opcją. Pierwotny plan podróży, tworzony przez nas przy winie, przewodnikach i laptopie przewidywał spędzenie ostatnich kilku dni na plaży na Goa, raczenie się drinkami i opalanie zmęczonych podróżą członków. Nie byliśmy pewni czy będzie nam się po prostu chciało jeszcze gdzieś jechać pod koniec, zwłaszcza, że dotarcie do Hampi jest kłopotliwe. Jeździ tam jeden pociąg z Goa, ale taki wiecznie przepełniony. Odjeżdża zresztą tylko co dwa dni a i ciężko dostać na niego bilety. Ale już w połowie drogi, w Jaipurze zdecydowaliśmy się, że jednak chcemy. I nie żałowaliśmy.

Wybraliśmy inną opcję dojazdu, najszybszą z możliwych, tak żeby nie zmarnować czasu przeznaczonego na plażowanie. Kupiliśmy bilet lotniczy Mumbai-Bangalore i stamtąd pociąg do Hospet, najbliższą stację kolejową od Hampi. To 850km samolotem i 300 km nocnym pociągiem, ale w Hampi mieliśmy być rano a przejechać na Goa następnego dnia o świcie. Dla kamiennych budowli spokojnie można poświęcić dobę na plaży :)

I tak wylądowaliśmy w Bangalore (Bengaluru). Lotnisko jest nowe, duże i bardzo nowoczesne. Bangalore to trzecie co do wielkości miasto w Indiach, zwane indyjską Doliną Krzemową. To tutaj rozwija się cały przemysł outsourcingu IT, tutaj mają siedzibę firmy jak IBM, HP, Google, Nokia, VMware, Oracle i wiele, wiele innych. Miasto się niesamowicie szybko rozwija, jest też bardzo bogate. Lotnisko znajduje się 40km od centrum i wzdłuż drogi do miasta (swoją drogą jak na Indie całkiem przyzwoitej) budowana jest nowa autostrada, cała na wiaduktach! Niesamowite!

W Bangalore mieliśmy spędzić tylko trzy godziny, czas akurat na kolację. Wybraliśmy więc z przewodnika knajpę najbliżej dworca kolejowego i tam dojechaliśmy. I to był czad …

Knajpa mianowicie, w bardzo hinduskim lokalnym hotelu Narthaki miała 3 poziomy. Dolny był restauracją, dwa górne alkoholową mordownią. I tak, na środkowym poziomie dostaje się menu z jedzeniem ale nie można nic zamówić poza przekąskami. Można za to zamówić piwo. Oraz wodę ale kelner 5 minut się dopytuje czy na pewno. Na dolnym poziomie jest salka ogólna (siedzą tylko faceci) i salka dla rodzin (tam też wrzucają zabłąkanych turystów jak my). Można zjeść wszystko z karty ale alkoholu zamówić nie można. Indyjskiego Chai też nie. Na górnym poziomie natomiast są już tylko napoje procentowe, za to domyślnie dostaje się talerz z ogórkami. Zadziwiające zwyczaje ;)

Jak już się w nich ogarnęliśmy i zamówiliśmy jedzenie to okazało się naprawdę ostre. Żeby nie było, 2 tygodnie już jadłem pikantne rzeczy ale tamte było makabryczne, zamówiłem krewetki w warzywach i jedyną możliwością przełknięcia ich było dzielenie na małe kawałeczki i jedzenie z dużą ilością białego ryżu. Nawet Ania która uwielbia ostrości poddała się po jednej krewetce. Ale smakowały dobrze i były malowniczo podane na liściu bananowca. Pokrzepieni konsumpcją (musiałem wypić 3 pepsi żeby móc swobodnie oddychać) a mając jeszcze trochę czasu udaliśmy się na najwyższe piętro. I tutaj spowodowaliśmy mega zamieszanie, nie dość, że biali w alkoholowej mordowni to jeszcze z kobietami! Tam się nie pije tak po prostu, w knajpach bywają tylko faceci. Wyobraźcie sobie scenę, wchodzicie do sali w której bawi się kilkadziesiąt osób i nagle oni wszyscy zamierają i zaczynają się na Was gapić, cicho komentując z wytrzeszczonymi oczami. Tak było :)

Wcisnęliśmy się gdzieś w kąt, zamówiliśmy wino i piwo. Wina nie polecam, siarka straszliwa, odstawiłem po jednym łyku. Po chwili też sala się do nas przyzwyczaiła i zainteresowanie nami wyrażał już tylko jeden, najbliższy stolik. A przy nim siedział nie byle kto, mianowicie Kumbarahalli Subbanna, prezydent jednej z lokalnych frakcji politycznych, zapewne małej. No i były rozmowy, braterskie poklepywania, zapraszanie do miast rodzinnych, wymiana papierosów polskich na indyjskie i takie tam swojskie macanie. Po pół godzinie zresztą już miałem dosyć bo nie dawali mi chwili spokoju, byli całkiem pijani a to nie pomagało. Nasz czas w końcu minął, zebrać się też nie było łatwo bo żegnać się też świta prezydencka zwykła wylewnie, tak że w końcu do pociągu biegliśmy. Kto nigdy nie biegł 2km z dużym plecakiem na plecach, małym w rękach, w temperaturze tropikalnej i wśród tłumu hindusów to w ogóle nie wie o co chodzi ;)

Prezydenta i świtę pozdrawiam, jak ktoś chce pogadać to służę wizytówką :)

Udało się dobiec, sleeper był całkiem porządny, w końcu ciepło było w nocy :) W pociągu też poznaliśmy ciekawego gościa, hindus ale od 30 lat mieszkający w Londynie, lekarz na emeryturze. Opowiedział nam o wielu rzeczach, relacjach i stosunkach, wyjaśnił kilka wątpliwości, z perspektywy lokalnej i człowieka Zachodu. Bardzo fajna postać.

Z Bangalore nie mam niestety ani jednego zdjęcia, nie widziałem nic poza knajpą, lotniskiem i dworcem. Podobno bardzo ładne i nowoczesne jest centrum.

I tak dotarliśmy do Hampi :)

W Hampi ogląda się głównie kamienie, takie jak na pierwszym zdjęciu tejże notki ale też wioska jest bardzo urokliwa. Dzisiaj będzie o wiosce.

Centrum, przeznaczenie budynku z blachy nieznane

Za tajemniczą konstrukcją Świątynia wyłania się nieśmiało

Na wzgórzach kozy

Pilnowane przez dzieciaki

Good friends don’t let you do stupid things … alone

Romantyczny riksza driver

Vespą po bezdrożach

Mali mieszkańcy Hampi

Lokalny bus

Jeszcze jedno zdjęcie Tajemniczej Budowli, tym razem z krową

Rzeka, widok ze słońcem

Rzeka, widok pod słońce

Obowiązkowa kąpiel wieczorna w Ghacie

Po drugiej stronie rzeki jest kilka hoteli, tutaj brodzący turyści podczas przeprawy

Powrót do domu

Pan Bananowiec

Roślinność tropikalna, zieleń jest niesamowicie intensywna

Suszarka

Bambusowe żniwa

Backpackerska impreza na szczycie góry

Widok na dolinę, miejsce przypomina dolinę Vinales na Kubie, bardzo piękna

Na koniec pole ryżowe, widziałem je po raz pierwszy w życiu. Jakiś hindus dziwnie się na mnie patrzył kiedy z zachwytem robiłem to zdjęcie, z miną jakby mówił: „dziwne te białasy, to pole ryżowe, co w tym takiego ciekawego…?” ;)

Jak próbowałem zostać gwiazdą Bollywood

Odcinek 21, Mumbai

Mumbai City

Godzinę po odwiedzeniu Doków zaczęliśmy realizować nasz drugi pomysł na Mumbai. Mianowicie zaplanowaliśmy sobie zostanie gwiazdami Bollywood! A było to tak …

Słyszeliśmy od kilku osób spotkanych po drodze w Indiach, że w Bombaju bez problemu można dostać się do słynnego Film City, słynnej wytwórni filmów Bollywood. Mała łapówka dla strażników i można bez problemu połazić po miasteczku filmowym, a może nawet ktoś Cię do filmu zatrudni jako statystę? Ponoć płacą po 500 rupii dniówki. Na miejscu, w hotelach można nawet wykupić jakieś wycieczki z oglądaniem kompleksu ale co, my się sami nie dostaniemy? Dostaniemy! Kompleks był po drugiej stronie miasta niż Colaba, trzeba przejechać ok 40km, najlepiej pociągiem. Doszliśmy więc do najbliższej stacji …

Stacja Mumbai Central, ta która występuje w ostatniej scenie Slumdog Millionaire

… i tutaj pojawił się problem. Ano mianowicie pociągi nie jeździły bo akurat tego dnia wystąpił problem z zasilaniem a pociągi są elektryczne. Zamiast nich, za godzinę miał być podstawiony wahadłowy pociąg spalinowy, kupiliśmy więc bilety i poszliśmy przeczekać ten czas w pobliskiej knajpie. W której notabene udało mi się zjeść wegetariańską kanapkę z kurczakiem ;)

Powróciwszy na stację zastaliśmy tam TŁUM. Kolejką jeździ codziennie 7 milionów osób, pociągi są co kilka minut więc proszę sobie wyobrazić co się działo w pociągu!!! Nie wiem jak się wbiliśmy do środka, udało nam się wcisnąć naprawdę cudem, do przedziału bagażowego zresztą. Przedział miał powierzchnię małego pokoju, może 12-15 m2 a w środku poza naszą trójką było ze 100 hindusów, pewnie więcej. Ludzie stali ściśnięci gorzej niż sardynki w puszce. A to wszystko w temperaturze tropikalnej, tego dnia w Mumbaiu było ze 30 stopni! Wcisnąłem dziewczyny pod ścianę i stałem przed nimi z rękami opartymi mocno, próbując zrobić nam kilka centymetrów miejsca do oddychania. Szybko wykorzystały to inne kobiety z przedziału, zrobiliśmy sobie mały kawałek przestrzeni kobieco-turystycznej ;) Lokalni zresztą byli super, bardzo pomocni, mówili nam która to stacja, gdzie powinniśmy wysiąść, także kiedy już dojechaliśmy bez problemu zrobili nam przejście do wyjścia. To, że przedział był bagażowy powodowało napływ świeżego powietrza, drzwi były otwarte na oścież. Zresztą w tych drzwiach stali hindusi trzymając się wąskiej szczeliny nad nimi, stali na palcach wysunięci poza pociąg. Tak się jeździ proszę Państwa pociągami w Indiach :)

Po wyjściu z pociągu, zwracam uwagę na ludzi na lokomotywie :) Nie mam lepszego zdjęcia niestety bo chwilę potem przyleciała straż ochrony kolei i kijami ich spędziła.

Wsiadanie i wysiadanie to prawdziwe wyzwanie

Ooo, w tym przedziale jechaliśmy

Ludzie trochę wystają ale co tam …

Pomiędzy wagonami też można

Byle ręce silne

Ostatni odcinek do bycia gwiazdami pokonaliśmy rikszą (btw, w Mumaiu nie ma targowania się) a tutaj skucha. Oprócz ewidentnie przekupnych strażników pojawił się policyjny inspektor który za żadne skarby nie chciał nas przepuścić. I na nic nie przydały się moje umiejętności negocjacyjne, także wdziękom kobiet się nie poddał a próbowaliśmy długo i na różne sposoby. Cóż, tym razem gwiazdą Bollywood nie zostanę ale może kiedyś? ;)

Dotąd udało się nam dotrzeć, brama do kariery …

W drodze powrotnej działała już kolejka elektryczna więc do miasta dostaliśmy się szybko i bez problemów. Nawet miejsca siedzące były.

Resztę pobytu spędziliśmy łażąc po mieście, jedząc pyszne ryby, oglądając żywe kraby podane na talerzu w knajpie, dając się masować lokalnym po głowie i pijąc wino z papierowej torebki na promenadzie.

Nawet palmy były, w końcu. Ruch uliczny jak widać jest spory. I to odróżnia Bombaj od innych miast w Indiach, na drogach jest zdecydowanie bardziej cywilizowanie. Jeżdżą po pasach, używają lusterek, stają na czerwonych światłach. Ale to jednocześnie powoduje, że średnia prędkość jazdy jest większa ale niestety fantazja taka sama. I w ciągu niecałych 48h pobytu widzieliśmy dwa wypadki.

Wieżowiec mieszkalny

Słynny hotel Taj Mahal

Zachód słońca nad zatoką Bombajską.

Downtown

Zatoki mieszkalne

Wodociąg

Uniwersytet, wieża prawie jak Big Ben

Krykiet, indyjski sport narodowy

Wielkomiejsko

Romantyczny wieczór nad zatoką

W poszukiwaniu utraconej miłości

Którą odnalazł ktoś inny

Mega nowoczesny Bandra Worli Sea Link

Na koniec slumsy. W Bombajskich slumsach żyje 40% populacji miasta, to ogromna rzesza ludzi. I ciągle napływają nowi, skuszeni bogactwem miasta. Slumsy, co ciekawe nie zajmują całej przestrzeni ale rozciągają się od jednego ogrodzonego i strzeżonego apartamentowca do drugiego. Marta gdzieś wyczytała, że miasto z nimi intensywnie walczy, wysyłając na tereny buldożery które równają wszystko z ziemią w ciągu dnia ale po nocy budy są już z powrotem na miejscu. Budowa domu z blachy falistej nie trwa długo …

I na koniec, żeby nie było, że nie widzieliśmy żadnych zabytków opisanych w przewodnikach. Widzieliśmy! Znaczy ten oto jeden, Gateway of India :)

Do Mumbaiu bym chętnie wrócił, spodobał mi się bardzo klimat miasta. Jest inne niż miasta na północy, dużo bardziej cywilizowane i nowoczesne ale jednocześnie nadal indyjskie. I nie widziałem słynnych, największych na świecie ręcznych pralni …

Mumbai Docks, w klapkach przez ryby

Odcinek 20, Mumbai Docks

Klapkiem przez ryby, Mumbai Docks
… czyli jak to się stało, że wylądowaliśmy na targu rybnym w trzecim największym mieście na świecie

A było to tak …

Do Mumbaiu (czyli przemianowanego w 1995 Bombaju) dolecieliśmy późnym popołudniem, już w trójkę czyli w zmniejszonym składzie. I w końcu było naprawdę gorąco, pierwszy dzień prawdziwych tropików! Już lotnisko przywitało nas słońcem i 27 stopniami, w nocy temperatura spadała do 20-22, czyli do temperatury z której cieszyliśmy się w ciągu dnia na północy. Bajka!

Zapakowawszy siebie i bagaże do taksówki ruszyliśmy w stronę naszego hotelu. I tutaj okazało się jak wielkie jest miasto. Gigantyczne! Lotnisko jest w samym środku (nie w centrum ale środku geometrycznym) a do naszego hotelu w staromiejskiej i artystycznej dzielnicy Colaba jechaliśmy dobre dwie godziny (24 km) w makabrycznych korkach. W mieście wg Wiki żyje ponad 12,5 mln mieszkańców (3 miejsce ma świecie) a ponad 21 milionów w aglomeracji! Połowa ludności Polski proszę Państwa, na terenie porównywalnym z Warszawą!!! W Mumbaiu mieszka 20 tys osób na km2, w Warszawie jedynie 3tys, i to widać, wszędzie dookoła. Tłumy ludzi, tłumy samochodów, wysokie budynki, korki…

Ale o Mumbaiu jeszcze napiszę, miałem o rybach, będzie o rybach :)

Pomysł wziął się z jednej sceny z filmu Agneepath widzianego w Jaipurze. W tejże migawce chłopaki ciągnęli przez Bombaj wózek z wielkimi rybami (wyglądały jak tuńczyki ale kto je tam wie). I scena była tak fajna, że cały czas chodziła mi gdzieś po głowie, więc jak tylko zobaczyłem na mapie miasta napis Fish Market Docks wiedziałem, że muszę tam trafić! Udało mi się nawet namówić dziewczyny, nie było łatwo bo wstać trzeba było grubo przed świtem. Już rano, kiedy cudem udało się zwlec z łóżka żal mi się ich zrobiło i powiedziałem, że jak chcecie to śpijcie, ja sam pójdę ale (pełen nadziei), jakby co wychodzę za 10 minut… I to ewidentnie podziałało jak budzik, cała ekipa była gotowa prawie natychmiast.

Daleko nie mieliśmy, może 3 kilometry, prowadziła nas nokiowa nawigacja i zapach ryb, coraz silniejszy w miarę zbliżania się do celu. Do doków dotarliśmy kiedy jeszcze było zupełnie ciemno, pomost już nie spał, oj nie…

W dokach było gwarno jak w centrum miasta w godzinach lunchu, ciężarówki, wózki z rybami, nawoływania cumujących kutry młodych chłopaków, kobiety z wielkimi miskami z krewetkami na głowach, wszystko przeciskało się przez tłum już sprzedających ryby handlowców, marynarzy i sprzedawców lodu.

Proszę Państwa, to było obłęd! Ścisk, tłum, desperacja żeby dotrzeć jak najszybciej z rybami na dobre miejsce do sprzedaży, rozładować kuter, nie rozsypać krewetek czy nie zrzucić wielkich ryb z prostokątnych wózków. Tempo w jakim to wszystko się działo spowodowało, że dobre 15 minut staliśmy wciśnięci gdzieś w kąt, nie mając odwagi włączyć się w ten chaotyczny ruch. Niesamowite wrażenia!

Pikanterii dodawał fakt, że w dokach nie można robić zdjęć. Obok, znajduje się baza wojskowa, co prawda policji nie było widać ale kilka osób zwróciło mi uwagę, żebym się za bardzo z aparatem nie wychylał. Natomiast większość rybaków była nami zachwycona, to jest takie miejsce gdzie turyści się nie pojawiają, zrobiliśmy wśród nich wielkie wrażenie!

Błąkałem się po targu spory kawałek czasu, rozmawiałem z dumnymi z połowu kapitanami kutrów, oglądałem wielkie ryby i małe rybeczki, przeciskałem się przez tłum kobiet noszących połów. Buty po tym wszystkim śmierdziały mi rybami tak straszliwie, że były nie do umycia na miejscu. Do końca wyjazdu zamieszały w hermetycznej torbie, nawet lecąc do Polski miałem na nogach sandały. Dopiero w domu, po dwukrotnym praniu przestały mieć zapach doków :)

Rybak podaje połów na brzeg

Segregacja drobnicy

Już po rozładunku, rybacy czekają na wypłatę

Klar na łajbie

Jeszcze jeden rozładunek, śliskie ryby były rzucane na brzeg

Załoga dumnie je prezentowała

Wszystko się dzieje na betonie pomostu, pełnym brudnej wody i rybich łusek

Segregacja i wielkie kosze do noszenia połowu

Sprzedawca lodu

Część handlowa doku, do wyboru, do koloru!

Kupi Pan rybkę?

A może większą? ;)

Na koniec, idąc z powrotem do hotelu (rozumiecie: prysznic, oddanie ubrań do prania…) zjedliśmy ciastko i wypiliśmy kawę (48 rupii) w jednej z najbrudniejszych i najpaskudniejszych knajp jakie widziałem w życiu. Nazywała się Cafe de France i była dla odmiany muzułmańska. Niesamowite jak bardzo zmieniła się moja wrażliwość na brud, smród i syf w ciągu tych dwóch tygodni :) Ale kawa, choć podana w brudnych filiżankach była rewelacyjna!

PS. Na kolację oczywiście były ryby :D