Stambuł

W Stambule jest 2691 meczetów. Ta liczba robi wrażenie na każdym.

Nasz hotel mieści się w dzielnicy Beyazit, gdzie meczetów jest pewnie kilkanaście, najbliższy – po drugiej stronie ulicy. Rano budzi nas – a przynamniej mnie – śpiew muezina. Pierwszego dnia, grubo przed wschodem słońca, zrywam się z przerażeniem z łóżka i bezładnie zagarniam w objęcia hotelowe prześcieradła, nie wiedząc, co się dzieje. Ale do tego, czego nie da się zmienić, można szybko przywyknąć; po kilku dniach słysząc głos z minaretu ledwie otwieram oczy, po czym śpię dalej, nieporuszona jak ktoś, kto całe życie mieszkał przy ruchliwym skrzyżowaniu.

Z okien naszego pokoju widać manufakturę butów: pracuje się tam do późnej nocy, a twarze pochylających się nad cholewkami ludzi są pełne skupienia. To żmudna i ciężka praca, przerywana tylko od czasu do czasu mocną kawą albo słodką herbatą. Zastanawia mnie, czy to te same buty, które spotyka się potem w sklepowych witrynach: niebotyczne szpilki, mokasyny w złym guście i przesadnie ozdobione ćwiekami kozaczki; czy może jednak w sklepach jest tania chińszczyzna, a obuwie z naszej ulicy trafia do luksusowych butików?

Kiedy my jeszcze leniwie przeciągamy się w łóżkach, a chłopak z manufaktury zabiera się za pierwszą tego dnia parę pantofli, pod nami ulica Beyazit od dawna tętni życiem. Jest tam wszystko, czego dusza i ciało zapragną. Pyszny kebab kororeç (potem dowiemy się, że robiony z jagnięcych jelit), którym zajadamy się od pierwszego popołudnia, smażalnia ryb serwująca świeże sardynki, monopol, gdzie co wieczór sklepikarz otwiera nam korkociągiem wino, a my niesiemy je do hotelu elegancko zapakowane w ciemną reklamówkę. Jest też hamam, ale po krótkim rekonesansie nie decydujemy się z niego skorzystać; mamy też palarnię sziszy z tradycyjną turkish coffee parzoną w miedzianym tygielku i cukiernię sprzedającą lokum, czyli tradycyjne tureckie słodycze, raczej dla Europejczyka niejadalne w ilości większej niż kilka niewielkich kostek.

Oprócz tego na ulicy Beyazit, jak zresztą i na innych ulicach Stambułu, każdy coś niesie, ciągnie albo wiezie. I sprzedaje. Ale tutaj, żeby znaleźć klienta, trzeba się nieźle natrudzić: krzyczeć, machać rękami i zachwalać swój towar, choćby były to tylko kilka par majtek. Klient nasz pan, mówi turecka ulica i ma rację. Nie mogę oderwać oczu od kobiety w chuście, która wybiera korzeń imbiru z drewnianej skrzynki. Trwa to w nieskończoność: maca każdy jak krowie wymię, szczypie palcami, sprawdza jego twardość. W końcu znajduje ten jeden, właściwy. Najpiękniejszy ze wszystkich.

W Stambule jest zupełnie inaczej niż w innych europejskich stolicach, choć odrobinę podobnie: dziewczyny na szpilkach, dziewczyny w chustach, bezdomne koty przechadzające się pod oknami i psy wylegujące na skrawkach dywanów przed sklepami. Mi najbardziej podoba się jednak wszechobecność morza i mew. Są wielkie i upasione niczym wyrośnięte kurczaki i ciekawi mnie, czy z ptaków tych można przyrządzić rosół. Wszędzie unosi się zapach ryb, których lśniące łuski przywołują na myśl oczka pierścionków, szklane kulki, w których odbijają się błyski lamp. Łazimy po rybnych targach, łowiąc spojrzenia labraksów i makreli, patrzących martwo w gęste od mew niebo. Chciałabym mieć na sukience wzór z rybich łbów, przeciętych czerwonym paskiem skrzeli. Cykamy im zdjęcia jak oszalali. Kupujemy salep, słodki jak ulepek napój o smaku skondensowanego mleka w płynie, a potem pieczone kasztany, które okazują się niedopieczone. Mewy krzyczą. Na sznurkach malowniczo suszy się pranie. Gdy chce się odpocząć od tłumu targowisk, wystarczy skręcić dwie ulice w bok, gdzie wspaniałe drewniane wille sąsiadują z rozpadającymi się, wybebeszonymi domami, które lata świetności dawno mają za sobą. Za każdym rogiem jest kadr, który aż prosi się o zdjęcia.

A za cieśniną – już Azja.

Tekst napisała Joanna Kocik https://acoffeespoon.wordpress.com/

Stambuł, Turcja, luty 2015

3 odpowiedzi na “Stambuł”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *