Ko Kradan
Przygoda z silnikiem zaczęła się z znienacka. Było koło południa, wiatru zero, odsypiałem nocną wachtę i nagle ze snu budzi mnie tupot nóg po pokładzie, jakieś podniesione głosy i pełno siwego dymu w kabinie. Spałem na rufie, od silnika dzielił mnie tylko kawałek deski i to zza niej wydobywał się dym. Mała panika, pożar silnika na jachcie jest sprawą paskudną, ciężko go ugasić i zazwyczaj kończy się pośpiesznym opuszczeniem jachtu. Na pełnym morzu, „in the middle of nowhere” to kiepska sprawa. Dookoła pływało trochę kutrów rybackich, ktoś by nas uratował – w końcu płonący jacht widać z wielu mil ale takiej przygody raczej nie chciałbym przeżyć.
Na szczęście nie było tak źle, silnik dymił ale się nie zapalił. Po przewietrzeniu środka i kilku godzinach demontażu różnych elementów okazało się, że rozszczelniła się rura odprowadzająca spaliny. Po prostu się rozpadła a spaliny zamiast za burtę kumulowały się w pomieszczeniu silnikowym. Nasz jacht był w świetnym stanie technicznym, miał wszystko co tylko komfortowy jacht może mieć, DVD, mikrofalówkę a nawet klimatyzację ale na naprawie silnika właściciel oszczędził, rura była posklejana i uszczelniona taśmami, plasteliną i cholera wie czym jeszcze. Pełna prowizorka. Wiatru nie było w ogóle, szczęśliwie jakoś pod wieczór to ustrojstwo jeszcze bardziej prowizorycznie naprawiliśmy, kolega trzymał nieco nadwyrężoną rurę bosakiem żeby wibracje znowu jej nie uszkodziły i dopłynęliśmy do najbliższej wyspy na noc. I tak trafiliśmy na Ko Kradan.
Wyspa jest naprawdę fajna, jest prawie pusta – jedynie trochę bungalowów i dwie knajpy, piękne plaże, cisza i spokój. Doskonała ryba pieczona w czosnku, piekielnie ostre krewetki w czymś nieokreślonym ale pysznym, czekające na Ciebie leżaki na rozgrzanym piasku, nic tylko wypoczywać. No i napis „Kradan – island of love” :) Najpiękniejsze w swobodnym żeglowaniu jest to, że czasem całkiem przypadkiem pojawiasz się w miejscach do których nigdy by się nie trafiło. I odkrywasz w nich coś magicznego i specjalnego. Taka była dla nas wyspa Kradan.
Tutaj też nauczyłem się jednej rzeczy istotnej w morzach tropikalnych. Nigdy nie stawaj na jeżowcach. Bosą stopą zwłaszcza. Mi się udało, dopływając pontonem do brzegu po zmroku wpadliśmy w rafę, chciałem z niej wypchnąć ponton, szybka akcja, fala, dno pontonu uderzające o dno, hyc za ponton i głośne wrr$%##@@$$ ;) Stanąłem na skubańcu całą stopą, dokładnie pośrodku. Miałem 37 dziur w stopie. Jeżowce nie są na szczęście toksyczne ale mają bardzo długie i kruche kolce zakończone takim małym haczykiem. Kolec łatwo się łamie ale haczyk zostaje w ciele, żeby go wyciągnąć trzeba rozcinać okolice rany i dłubać pęsetą. Taka operacja potrwała dwie godziny, jako środek znieczulający wystąpiła wypijana szklankami lokalna whisky (9zł za 0,75l – całkiem niezła) oraz ręcznik zagryzany zębami. A chirurgiem Aga, bardzo, bardzo dziękuję raz jeszcze! Tylko dzięki niej następnego dnia mogłem chodzić, pierwsze dni na palcach, później już normalnie. Jednego się nauczyłem, tylko prawdziwi twardziele wsiadają boso do pontonu ;)
Jeśli ktoś nie wie, jeżowiec wygląda tak (foto by jednorazówka podwodna)
Na Kradan spędziliśmy prawie całą dobę, czekając na ekipę do naprawy silnika ale i też spokojnie odpoczywając. Wypłynęliśmy w nocy, kurs na Ko Lipe czyli ostatnia wyspa Tajlandii przed granicą z Malezją – 721 km do równika.
Ko Kradan, Tajlandia